FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

Mistrzowie i ziomeczki

Zbigniew Wodecki śpiewa teksty Ryśka Peji, innym tuzom PRL-owskiej estrady „przydałby się jakiś melanż" – z inicjatywy Alkopoligamii zakurzony polski pop idzie pod ramię z klasyką hip hopu

„Każdy człowiek, który ma pokorę w sobie odczuwa tremę. Tylko ktoś mało zdolny – kto jest przekonany, że jest bardzo zdolny – jej nie ma.". Te słowa wypowiedział Zbigniew Wodecki w ulokowanej w gęstej sieci korytarzy Pałacu Kultury garderobie na 40 minut przed startem premierowego koncertu Albo Inaczej. Tymczasem w sali Teatru Dramatycznego zbierał się tłum zlepiony z trueschoolowych die-hardów, ciekawskich młodziaków, zwyczajowych randomów czy nielicznej, ale obecnej, reprezentacji starszego pokolenia chętnej zobaczyć swoich idoli sprzed lat. Nieco gorączkowa atmosfera tylko legitymizowała wagę wydarzenia – poważnego i niebanalnie skrojonego benefisu rodzimego hip-hopu.

Reklama

Sygnowany przez Alkopoligamię projekt to hołd dla dwóch różnych gałęzi rodzimej muzyki: wytwornie zaaranżowanego, estradowego popu lat 70-tych i 80-tych oraz wciąż raczkującego pod względem popularności, ale muzycznie już uformowanego krajowego hip-hopu. Jego owocem jest płyta „Albo Inaczej", na której tuzy polskiego popu reinterpretują rapowe klasyki z przełomu wieków i to właśnie one stanowiły oś odbywającego się w ramach Red Bull Weekender koncertu. Ten wieczór był też okazją do odczarowania zakorzenionego w głowach młodzieży wizerunku Zbigniewa Wodeckiego, Ewy Bem, Krystyny Prońko czy Andrzeja Dąbrowskiego jako obiektów beki pojawiających się w trakcie poimprezowych maratonów na youtubie i pokazania ich jako prawdziwych, pełnych werwy mistrzów.

Hip-hopowe szlagiery zostały poddane jednak odpowiedniej adaptacji i przełożone na ogromny, ponad dwudziestoosobowy big band. „To, że gramy z tak wspaniałym zespołem to jest dla nas radość. To są wirtuozi swoich instrumentów, ale nikt o nich nie wie. Jeden z muzyków mówił mi, że nie może nawet zagrać na weselu, bo nie umie grać disco polo." – mówi Zbigniew Wodecki, a wtóruje mu, mistrz przekornej nieco wodewilowej piosenki, Andrzej Dąbrowski: „To są muzycy grający jazz na absolutnie światowym poziomie.". „Tak, tylko młodzi, którzy przyszli dzisiaj posłuchać hip-hopu o tym nie wiedzą. Niech się więc teraz dowiedzą, że to muzyka, której warto słuchać.".

Reklama

Atmosfera radości i wzajemnego szacunku i zrozumienia była kamieniem węgielnym całego przedsięwzięcia – próby międzypokoleniowego dialogu. „Jestem otwarty na muzyczne zabawy. Przyznam, że nie jestem fanem rapu – zapętlonych dwóch akordów i tej melorecytacji. Przy okazji tego projektu udało się jednak wyciągnąć to co najcenniejsze: często bardzo wartościowe teksty ocierające się chociażby o politykę, i połączyć je z prawdziwą muzyką".

Niektórzy mogliby się zapewne obrazić na Andrzeja Dąbrowskiego, który w powyższych słowach pozornie kwestionuje muzyczny charakter hip-hopu. Istotna w interpretacji tego cytatu nie jest jednak pokoleniowa wyrwa, ale miłość do dźwiękowego rzemieślnictwa – wieloosobowego zespołu pracującego jak naoliwiona maszyna. Sam zainteresowany, biorąc na warsztat „Re-fleksje" Pezeta, otworzył koncert od razu wskakując w potok żywych dźwięków i poruszał się w nim jak ryba w wodzie. Profesjonalizm i charyzma w tym wypadku okazały się ekwiwalentem swagu całego A$AP Mobu i Odd Future razem wziętych.

Na koncercie pan Andrzej nie pozostał jednak jedynie przy konstatacji, że „przydałby się jakiś melanż" i razem z big bandem wykonał „Zielono mi" – jeden ze swoich nieco przykurzonych, ale żywotnych przebojów bazujących na słowach Agnieszki Osieckiej. Od tego momentu zaczął się ujawniać pełny potencjał całej inicjatywy – tribute'u dla niedocenianych w różnych kręgach odłamów polskiej muzyki rozrywkowej i święta nostalgii.

Reklama

W przerwach pomiędzy kolejnymi występami, będący w roli konferansjera, Stasiak coraz bardziej przypominał podekscytowanego i równocześnie zestresowanego oczekiwaniem na rezultat, miotającego się po korytarzu porodówki przyszłego ojca. Asystujący przy narodzinach artyści wykazali się pełnym profesjonalizmem i wykluczyli potrzebę chirurgicznej interwencji: Krystyna Prońko olśniła zarówno wykonaniem „Oszustów" Flexxipu jak i swoim autorskim „Uratuj mnie, uratuj siebie", a Zbigniew Wodecki (mimo dozy freestyle'u w refrenie „Jest jedna rzecz" Peji) powalił sceniczną charyzmą godną Jamesa Browna czy Otisa Reddinga i brawurowym „Opowiadaj mi tak", w którym główny, zagrany przez niego, motyw na trąbce dynamicznie przyspieszał przepływ krwi. Ewa Bem jako jedyna sięgnała po stosunkowo nowy utwór ze swojej dyskografii: zagrane z wigorem, inspirowane południowymi rytmami, „Por Favor". Wcześniej sięgnęła jednak po „Minuty" – utwór nieco zapomnianego, ale nadal wpływowego Starego Miasta, a o konfrontacji z klasykiem mówiła następująco:

„Spodziewam się, że dzisiejsza publiczność nie jest złożona z ludzi, którzy zwykle przychodzą na moje koncerty, niektórzy może w ogóle mnie nie znają. Ale ludzie którzy są za mną, cały big band oraz wydawcy płyty są tak przemili i mnie wspierają. Nie czuję więc ogromnej presji. Nie wydaje mi się też, żeby moja interpretacja „Minut" była zamachem na tę piosenkę. Tekst został trochę zmieniony, a rewelacyjny aranż został napisany do niego zupełnie od zera. To w sumie zupełnie nowy, ale równie interesujący, utwór". Królowa polskiego wokalnego jazzu, sama określająca się jako fanką hip-hopu, wywołała w ten sposób do tablicy prehistoryczny skład.

Reklama

Wujlok i Dizkret, wizualnie bardziej przypominający teraz rezydentów nadwiślańskiej modnej miejscówki niż ubranych w sportowe ciuchy chłopaczków, zagrali razem pierwszy raz po prawie piętnastu latach. „Minuty" oraz, w alternatywnej rzeczywistości hymn stołecznego Zarządu Trasportu Miejskiego, „Jak się poruszać po mieście" były powodem dla wzruszeń obecnych na sali, pamiętających oldschoolowe oblicze polskiej nawijki, starych wyjadaczy. Chłopaki ze swadą tchnęli nowe życie w, uroczy sposób trącące myszką z obecnej perspektywy, numery i rozruszali publiczność.

Nie był to jedyny akt nekromancji tego wieczoru. Wieko grobowca podważyli też Mes i Emil Bleff fundując pierwszy po wielu latach występ Flexxip. Jaskrawym kontrapunktem dla reszty występujących był gościnny występ Patricii Kazadi w „Ja szukam tego $". Mimo tego nie do końca przystającego akcentu chłopaki tryskali energią i sprawili, że publiczność zaczęła skakać pod sufit. Spoiwem całego wieczoru była ekscytacja udzielająca się u wszystkich występujących – cieszącej się z licznej publiczności orkiestry, mogących przypomnieć dawno niewykonywane hity raperów i przede wszystkim eskadry zawodowych niedocenianych wokalistów.

Scena Teatru Dramatycznego stała się wybiegiem dla zawodowych scenicznych zwierząt. Nawet podczas stanowiących laurkę na koniec podziękowań podczas których wszyscy artyści pojawili się na scenie i zostali obdarowani kwiatami, Andrzej Dąbrowski nie powstrzymał się przed gagami i wokalną improwizacją. Z pozoru chaotyczny, stylistyczny misz-masz okazał się triumfem dla wszystkich zgromadzonych. Zabrakło jedynie Felicjana Andrzejczaka, który na płycie w przejmujący sposób, zgarniając z miejsca status polskiego Scotta Walkera, interpretuje „Stres" pióra Eldoki – ten rozdzierający lament jednak nie przystawałby ani do rozluźnionych lounge'owych wariacji ani do radosnych bujających bangerów.

Można się spierać, że niektórzy zostali drastycznie pominięci przy skrupulatnej selekcji. Na płycie znalazło się zaledwie osiem utworów. Trzeba więc liczyć, że album oraz towarzyszący mu koncert to tylko zalążek większego projektu – współpracy zasłużonych estradowców z doświadczonymi nawijaczami. Zostało bowiem wiele numerów, których teksty można wykuć w marmurze i drugie tyle wokalistów, którym należałoby odpiąć, powszechnie zakodowaną w świadomości, łatkę PRL-owskich antyków. Start był więc znakomity, a dysonans poznawczy zredukował profesjonalizm i równoczesny luz zgromadzonych artystów. „Słuchaliśmy jazzu i całej ciekawej muzyki, która spływała zza oceanu, a teraz śpiewamy hip-hop. Co za numer" – spointował wszystko Zbigniew Wodecki.