FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

The Last Shadow Puppets - Everything Youv'e Come to Expect

Ta muzyka kompletnie nie płynie z serca, tylko z wyrachowanej kalkulacji na zasadzie: "Dobra, teraz zróbmy numer pod tego, a jutro zrobimy pod tamtego".

Z supergrupami, a The Last Shadow Puppets spełniają wszelkie warunki, by być za takową uznani jest zazwyczaj tak, że elementy się przez siebie nie mnożą, ani nawet do siebie nie dodają, potrafią natomiast się znosić. Mało komu ten patent wychodzi. Bo kogo wymienicie, poza może takim Hommem? A i u niego skuteczność jest w kratkę. Na tym tle TLSP dają radę się wybronić, szczególnie, że dziewięć latek od debiutu widać, że horyzonty się panom poszerzyły. Choć sprawa ma w ich przypadku drugie dno.

Reklama

Przede wszystkim skończyli w kółko i z uporem maniaka odwoływać się tylko i wyłącznie do barokowego popu z lat sześćdziesiątych za co - podówczas - Scott Walker powinien ich przez kolano przełożyć i po dupalu nastukać. Na "dwójce" słychać i rzeczoną dekadę, jak w singlowym "Aviation", ale również zabawy soulowymi klimatami z lat siedemdziesiątych. Stylowe smyki i funkujące nabicie w "Dracula Teeth", cytaty z Isaaka Hayesa. Brzmi to trochę jak recycling w stylu kravitzowskiego "It Aint't over", co przecież w żadnym wypadku nie może być zarzutem. Utrzymany w podobnym klimacie "Miracle Aligner" ma w sobie coś z vibe'u "Absolute Beginners" Bowiego. Numer tytułowy z kolei to już oczywiście wycieczka żółtą łodzią podwodną. Tak samo zamykające album "The Dream Synopsis". Przy "Bad Habits" chłopaków znajdujemy w garażu. Są trochę nietrzeźwi i trochę zagniewani. Między numerami snuje się trochę celowo przerysowany melodramatyzm spod znaku Gainsbourga. Jest oczywiście kilka mielizn, jak niechlujnie i niefajnie brzmiący numer "Sweet Dreams, TN", dedykowany zresztą dziewczynie Turnera. Rozumiem dowcip ze śpiewem a'la napie**** doo-wopowy crooner, ale to jednak po prostu nie zażera. Szczęśliwie nie jest tych mielizn zbyt wiele.

Bo generalnie songwriting jest na "Everything Youv'e Come to Expect" (tak, teraz już wiemy że tytuł jest ironiczny) cholernie przyzwoitym poziomie, więc słucha się tego bezkolizyjnie. Produkcja również jest bez zarzutu, szczególnie że aranżować numery chłopakom pomagał Owem Pallett (ten z Final Fantasy; wpiszcie sobie w Youtube'a: "pallett mariah carey"). Wydawałoby się, że wszystko jest świetnie, na co zresztą wskazywałby powszechny onanizm krytyki nad tą płytą. Mnie jednak w jednym miejscu boli. W takim mianowicie, że jakkolwiek udany nie wydawałby się ten album, przy drugim-trzecim odsłuchu robi wrażenie niemożliwie cyzelowanego. Ta muzyka kompletnie nie płynie z serca, tylko z wyrachowanej kalkulacji na zasadzie: "Dobra, teraz zróbmy numer pod tego, a jutro zrobimy pod tamtego". To wyrachowanie uobecnia się też w utracjuszowskich tekstach, nieraz na krawędzi nihilizmu i dosyć ohydnych sesjach zdjęciowych, które robili sobie panowie Turner i Kane, a na których brakuje może tylko złotych kajdanów i dłubania sobie w nosie.

Dwa lata temu głośno było o filmie "The Riot Club" opartym na historii niesławnego oksfordzkiego klubu Bullingdon, do którego należał obecny premier Wielkiej Brytanii i - ponoć również - Radek Sikorski. Z grubsza chodziło o to, że bogate i zepsute dzieciaki urządzały w jego ramach niemożliwe wręcz hulanki i swawole, balansując na granicy prawa. TLSP to trochę muzyczny odpowiednik. Niby wszystko się zgadza, niby album jest naprawdę udany, ale gdzieś czuć niemożliwą wręcz blazę i absolutny brak szacunku do słuchacza. Ale może jest dokładnie odwrotnie i to wrażenie, to moja własna blaza? Diabeł raczy wiedzieć.