MAGDA
„Codziennie podróżuję z nim przez pół Warszawy do żłobka mieszczącego się w Centrum (w swojej dzielnicy był 276 na liście oczekujących do przyjęcia, a na prywatny żłobek mnie nie stać) w związku z tym problem wspólnej podróży dzieci z innymi pasażerami przerabiam na bieżąco. Są dni, kiedy mój syn zachowuje się koszmarnie, szczególnie w godzinach szczytu, gdy w metrze nie można wcisnąć już nawet zapałki, a ty musisz dojechać na czas, bo twoje drugie dziecko czeka na ciebie w przedszkolu. Ignacy potrafi wtedy płakać, krzyczeć, zaczepiać obcych. Wierci się, nie chce usiąść tylko stać potem zaraz usiąść i tak na zmianę.
Bywa, że po 20 min podróży jestem bardziej zmęczona niż po 8 godzinach w pracy. W takich chwilach nie raz spotkałam się z nieprzyjemnymi komentarzami pod naszym adresem. Młode matki mają jeszcze trudniej, bo muszą na każdym kroku udowadniać, że nie są puszczalskimi, głupimi pindami, które miały zero świadomości o antykoncepcji.
Przypominam sobie teraz sytuację sprzed dwóch tygodni: jadę autobusem, a moje dziecko komentuje na głos wszystko co widzi przez okno — O, auto, o tramwaj itp. Moje prośby, by był trochę ciszej zdają się na nic, w starciu z ekscytacją i entuzjastycznym rozbudzeniem zmysłów młodego człowieka. Wszystkiemu przygląda się młoda para — garnitur, garsonka, teczka, czyli typowe korpo na dorobku, skoro bez służbowego autka. Nagle słyszę: Czy może pani uciszyć to dziecko?!
Odpowiedziałam, że nie mogę, ale w torebce mam numer na tanią taksówkę, więc jak im się nie podoba publiczny transport, polecam inne środki komunikacji. Tak, wiem, że to moje dziecko, więc to mój problem, ale w moim odczuciu problemem jest jednak brak tolerancji dla współpasażerów i egoizm — liczy się dla nich własny komfort, płacą za bilet, więc im się należy".
PAULINA
Zwykle reakcja współtowarzyszy jest pozytywna, starsi włączają się aktywnie, w stylu: a zobacz chłopczyku, co tu babcia wiezie w torbie. Młodsi się uśmiechają współczująco, ze zrozumieniem. Raz mieliśmy wypadek wymiotny, pan z siedzenia naprzeciwko ze stoickim spokojem wytarł swój zapaćkany but, ktoś inny podał chusteczki i wodę. Nigdy nie zwrócono nam uwagi, że dziecko jest głośne / zaczepia / depcze itp. Generalnie moje wrażenie jest takie, że matce z dzieckiem w komunikacji jest łatwiej, zawsze ktoś ustąpi miejsca, lub weźmie dziecko na kolana, reakcje absolutnie nie mają związku z dzielnicą / trasą (może z wyjątkiem kosmopolitycznej linii, gdzie cudzoziemcy wciskają na siedzenia swoje walizy i w skupieniu śledzą trasę przez szybę). Dzieci, jak muzyka łagodzą obyczaje".
Ania
Środków komunikacji używamy sporadycznie. Nigdy nie zdarzyła mi się kryzysowa sytuacja typu wielka awantura. Na takie kryzysy jestem uzbrojona w magazynek książeczek obrazkowych, których nie waham się użyć w razie potrzeby. Jeżeli jednak chodzi o innych pasażerów, zazwyczaj obserwuję ich bezczelne spojrzenia. Ślipia wlepione we mnie jak noszę moje dzieci w chuście, bo to przecież coś tak niezwykłego. Dotyczy to wszelkich środków komunikacji.
Ludzie się gapią i kompletnie nie mają problemu z afiszowaniem swojej bezczelności. Myślę sobie, że dziecko sprawia, że ludziom puszczają hamulce odpowiedzialne za traktowanie ludzi jako obcych i niezależnych jednostek, do których życia nie mają prawa się wtrącać. Towarzyszy mi wtedy złość, irytacja, a nawet spora chęć naprostowania gapia.
Pamiętam kilka sytuacji z miejsc publicznych, gdy ktoś zwrócił mi uwagę. Raz Pola wpadła w histerię, bo chciała sama przejść przez ulicę, ale zamiast tego trafiła do wózka. Dziecko płakało, ja próbowałam podchodzić do tematu z różnych stron. W końcu się udało, ale w międzyczasie, zdążyła do nas podejść jakaś „ciocia" i bezczelnie oznajmić dziecku, że ona „zaraz ją ukradnie, bo taka niegrzeczna tak głośno i brzydko płacze i jak tak można?!". Pogoniłam panią, a córce oznajmiłam, że za żadne skarby nikomu nie pozwolę jej zabrać.
NATALIA
„Jeździłam z Władkiem sporo autobusami, kiedy był jeszcze malutki. Autobus był jedynym sposobem, żeby wydostać się z Saskiej Kępy z wózkiem bez targania go po schodach albo robienia jakichś niemożliwych kółek. Korzystałam dużo z nosidełka, które zawsze zabierałam do koszyka wózka. Jak młody zaczynał być niespokojny, to go tam pakowałam, chociaż kilka osób postronnych sugerowało mi, że to niebezpieczne. Ale Władek przepada za środkami transportu, uwielbia auta, pociągi, tramwaje. Kiedyś jechaliśmy pociągiem dalekobieżnym do trójmiasta i z dużym zadowoleniem zauważyliśmy, że wagon — oprócz naszego przedziału — był potwornie zatłoczony. Na niektórych obecność rocznego dziecka widocznie działa na tyle odpychająco, że woleli tłoczyć się na jednej nodze w korytarzu.
Ogólnie najwięcej uwag w przestrzeni publicznej mają osoby starsze, pamiętające jeszcze czasy, kiedy wszelkie wychowawcze problemy rozwiązywało się profilaktycznym wpierdolem kablem od żelazka. Młode matki patrzą ze współczuciem i zrozumieniem. Zdarzało mi się, że młodzi kolesie udawali, że nie słyszą, kiedy prosiłam ich o pomoc przy wytarganiu wózka z tramwaju. Częściej spotykały mnie dopierdalanki na placu zabaw. Spotkałam się z jednym pasywno-agresywnym pojazdem, że „dziecko zaraz wpadnie pod samochód".
Zastanawiam się wtedy, czy nikt by go nie przytrzymał, jakby rzeczywiście już wbiegał na ulice. Jakieś takie to przykre było. Nie każdy rodzic zawsze sobie radzi. Większość moich dzieciatych znajomych potwierdza, że dwójka małych dzieci to głównie improwizacja w zawrotnym tempie i redukcja szkód. Fajnie, jak otoczenie to widzi i jakoś tam wspiera, a nie stoi z boku jak sędzia piłkarski i punktuje potknięcia. Dlatego dla mnie rodzicielstwo to w ogóle temat w ostatnich dziesięcioleciach wyjątkowo drażliwy społecznie. Każdy jest ekspertem od wychowania dzieci. Młodych rodziców, zwłaszcza matki, które siedzą na macierzyńskim trochę odizolowane od świata, bardzo łatwo wpędzić w poczucie winy.
To ma zresztą długą tradycje i jest doskonałym narzędziem społecznej kontroli. Z drugiej strony, kiedy dziecku naprawdę dzieje się krzywda - np. rodzic bije półtorarocznego synka, bo położył się na piasku (leje gdzie popadnie, serio, widziałam i było to przerażające), to mało kto otwarcie zareaguje. Myślę, że w takich wypadkach, kiedy ktoś doczepia się do dziecka płaczącego w autobusie, a w domyśle do jego rodzica, w ogóle nie chodzi i mityczne „dobro dziecka", tylko o jakieś wyładowanie frustracji.
Autobusy i tramwaje w Warszawie, zwłaszcza w godzinach szczytu to nie są przyjemne miejsca, a z dzieckiem poruszać się albo trzeba, albo się chce. Ja nie prycham z pogardą na psy poruszające się komunikacją, czy na osoby niepełnosprawne, schorowane, którym np. dłużej zajmuje wejście do pojazdu. Tego samego oczekuje od ludzi, którzy są moimi towarzyszami podróży. Uważam, że dziecko trzeba oswajać z przestrzenią społeczną, a nie izolować się w domu. Im wcześniej, tym lepiej. Jak młode zobaczy, że ludzie na ulicy nie krzyczą i nie robią awantur, to samo też — mam taką nadzieję — nie będzie się tak zachowywać w przyszłości. Przestrzeń publiczna jest dla wszystkich, a dzieci w otoczeniu życzliwym i modelującym — w końcu uczą się przez naśladowanie — wyrosną na kulturalnych obywateli. Dlatego bez szczególnej przyczajki zabieram dzieci wszędzie.