FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

Zamknij się i wciśnij Play

Nie pierwszy raz to słyszycie, drodzy didżeje: weźcie się wreszcie do roboty zamiast tyle o niej pierdolić.

Nie pierwszy raz to słyszycie, drodzy didżeje: weźcie się wreszcie do roboty zamiast tyle o niej ględzić.

Przede wszystkim chciałbym tytułem wstępu podkreślić, że sam jestem aktywnym członkiem sceny muzycznej reprezentującej nurt elektronicznej muzyki tanecznej. Prowadzę stronę MiamiFadeCounty.com, czyli witrynę poświęconą „sztuce” i muzyce klubowej; oprócz tego regularnie pisuję na ten temat dla Noisey i Creators Project; ponadto raz na kilka miesięcy organizuję oraz prowadzę imprezy dla wchodzących gwiazd w świecie didżejów, producentów i artystów. To nie zmienia faktu, że chciałbym położyć kres coraz silniejszemu trendowi, któremu uległa społeczność związana ze sceną klubową: chodzi o nieuzasadnioną gloryfikację znaczenia prostego w istocie zajęcia, którym parają się didżeje: wybierania i puszczania dla innych muzyki. Według niektórych przedstawicieli sceny didżejskiej, rola DJa jest jednak o wiele bardziej doniosła, niż mogłoby nam się wydawać.

Reklama

A zaczęło się tak: w (nie)ważnym wywiadzie (może mógł mieć znaczenie 30 lat temu) w magazynie Rolling Stone, kanadyjski król producentów muzycznych deadmau5 określił siebie samego oraz kolegów po fachu grających na festiwalach jako „gości przyciskających odpowiednie guziki”; nie bez znaczenia jest tu fakt, że zakres obowiązków didżeja obejmuje machanie rękami w górze, sporadyczne rzucanie ciastem w fanów (i to złośliwie, co nie?) oraz wyżej wspomniane wciskanie guzików. Wypowiedź ta wywołała jednak falę protestów począwszy od Davida Guetty, a skończywszy na Sebastianie Ingrosso z didżejskiego kolektywu Swedish House Mafia, który wprawił wszystkich w osłupienie następującym oświadczeniem: "Myślę, że robimy dzisiaj to, co kiedyś Beatlesi”. W obliczu tak ostrej reakcji deadmau5 poczuł się zobowiązany do wyjaśnień. W swoim wpisie zamieszczonym na platformie tumblr, zatytułowanym "We all hit Play"deadmau5, którego prawdziwe nazwisko brzmi Joel Zimmerman, poddał rolę didżejów festiwalowych, a w domyśle DJów na całym świecie, głębszej analizie.

Wpis aż roi się od śmiałych tez, np.: „ każdy z elementarną znajomością programu Ableton i podstawowymi umiejętnościami w zakresie muzyki jest w stanie po godzinnym przeszkoleniu ROBIĆ to, co ja” albo, „BYLE DJ w dowolnym miejscu na ŚWIECIE, który umie sklejać bity, mógłby bez trudu robić to, co KAŻDY didżej na scenie klubowej".  Pod wpływem tej tyrady całą społeczność skupioną wokół sceny klubowej ogarnął kryzys egzystencjalny. Na Twitterze nie szczędzono sobie docinków. Swoje pięć groszy dorzucił półbóg sceny dubstepowej Bassnectar, błyskotliwie porównując didżejowanie do „biegania” (pozwoliłem sobie skrócić oryginalną wypowiedź dla dobra potomnych): „Możesz biec w wyścigu, możesz biec w miejscu, możesz uciekać przed zagrożeniem albo wbiegać prosto w ramiona ukochanej osoby […] Biegać można na milion sposobów. To samo dotyczy didżejki”. Te słowa wyszły spod ręki kogoś, kogo, uwaga, określa się mianem „półboga dubstepu”.

Reklama

„Prawdziwy DJ” A-Trak również zabrał głos w dyskusji, publikując swoje przemyślenia na „prawdziwym portalu”, a konkretnie na the Huffington Post. Artykuł jego autorstwa nosi tytuł "Don't Push My Buttons" i podpisany jest pseudonimem didżejskim zamiast prawdziwym nazwiskiem; nie zapominajmy jednak, że autor jest „pięciokrotnym zwycięzcą mistrzostw DJ’ów”. Urodzony jako Alain Macklovitch, A-Trak rozwodzi się szczegółowo nad różnicami między turntablizmem, „techniką i selekcją”, didżejką na festiwalach, a festiwalową ofertą artystyczną. Nie waha się rzucić rękawicy swoim antagonistom. „Prawdziwa didżejka ma miejsce, kiedy ktoś w trakcie wielogodzinnego setu nie boi się podejmować ryzyka, odczytując życzenia publiki, a jednocześnie nie szczędząc jej niespodzianek”. Zgadza się. Niestety, autor unieważnia całą swoją wypowiedź, wyciągając następujący wniosek: "didżejka wciąż toruje drogę awangardzie muzycznej”.

Tak, tak, jasne. Spróbujcie obejrzeć ten ostatni klip i się nie popłakać. Na "Heck yeah" zacząłem na serio szukać żyletki. Wracamy tym samym do punktu wyjścia: drodzy didżeje, może nawet fajni z was goście, a niektórzy z was bywają nawet całkiem inteligentni. Ale nikogo nie obchodzi wasze zdanie na temat didżejki, oprócz was samych i garstki felietonistów muzycznych, którzy dosłownie przed chwilą zaczęli kumać, o co kaman.

Postuluję niniejszym wprowadzenie moratorium na przypisywanie sobie nadmiernego znaczenia. Dziś wszyscy jesteśmy didżejami, począwszy od tych kolesi, a skończywszy na tym gościu i na tym. W tych okolicznościach nazywanie siebie „prawdziwym didżejem” jest jak chwalenie się tym, że nam wyrosły paznokcie na palcach. Nie płacą wam za to, żebyście przedstawiali mi swoje stanowisko w kwestii wyższości gramofonów nad cedekami i - w tym miejscu wzdychacie z rozdrażnieniem - laptopami… Nie oczekuję od was interpretacji znaczenia, jakie może mieć rola bębniarza na łodzi wikingów w kontekście współczesnego turntablizmu. Proszę jedynie, żebyście puścili jakąś muzykę dla moich gości, do cholery. Dacie radę? Ekstra. Macie kasę i do widzenia. Proponuję stosować wobec didżejów sparafrazowaną zasadę, która obowiązuje w świecie mody: „ modelki powinno się widzieć, a nie słyszeć”. Święta prawda. Prawdziwego didżeja powinno się słyszeć, ale nie należy z nim rozmawiać, chyba że długo po tym, jak wykonał swoją robotę (ta zasada obowiązuje także wobec publiczności; nie sypiesz groszem, nie masz prawa do życzeń specjalnych).

Guzik mnie obchodzi, czy grasz jednocześnie z sześciu siódemek na sześciu gramofonach, z których każdy wart jest 2000 dolców, czy puszczasz muzę z laptopa i korzystając ze skrótu na klawiaturze w programie Virtual DJ szpanujesz efektem „trąbki urodzinowej”, czy też może twoja didżejka ogranicza się do zgłaśniania i ściszania dźwięku w klipach puszczanych z youtube’a… Jeśli o mnie chodzi, mógłbyś równie dobrze skreczować alfabetem Morse’a; dobry set mówi sam za siebie, więc na tym się skup. Albo to rzuć. Zostawmy jednak rozważania ontologiczne. Wyglądasz mi na gościa, który wciągnął za dużo koksu i odmawia wyjścia z lokalu, mimo że jest już piąta rano; zaraz, ty jesteś właśnie takim gościem. Jeśli nie możesz za żadną cenę powstrzymać się od porównywania didżejki do formy sztuki, podobnie jak Bassnectar, A-Trak, i wszyscy inni, którzy choć raz dostali więcej niż 50 dolców za występ, spróbuj odnaleźć się w roli kuratora sztuki. Dokonaj wyboru dzieł, ustal odpowiednią kolejność ich prezentacji i nalej sobie drinka. Może uda ci się sprzedać jakieś obrazy… albo ktoś zabukuje cię na swoją imprezę. Kto wie? Może nawet uda ci się kogoś bzyknąć; nic jednak z tego nie będzie, jeśli przez cały wieczór będziesz nadawał tylko o sobie.  Jesteś wtedy równie cool, jak ten menedżer funduszy hedgingowych, który stoi w kącie i sączy wódkę z sokiem żurawinowym. Moglibyście wprawdzie we dwójkę wymienić się świetnymi namiarami na gości handlujących pigułkami gwałtu; nie bez powodu jednak impreza trwa na górze, a wszyscy modlą się w duchu, żebyście ich nie znaleźli. Reasumując: jakie są filary prawdziwej didżejki? Darmowe drinki, jakaś gratyfikacja w formie pieniężnej i uznanie od publiczności, które sprawia, że nasz ekscentryczny dans za dekami, kręcenie młynka palcami i trzymanie gęby na kłódkę nabiera głębokiego sensu. I tak trzymać.

Przeczytaj więcej o didżejach:

Te DJ, chuj ci w dupę!