FYI.

This story is over 5 years old.

Festiwale 2015

North Sea Jazz Festival 2015 pod lupą - cz. 3

Jamie Cullum czy John Legend? Kto lepiej wypadł na tegorocznej edycji North Sea Jazz Festival?

Michael Kiwanuka

Relacja Radka Miszczaka z NSJ - cz.1

Relacja Radka Miszczaka z NSJ - cz.2

DZIEŃ #2: SOBOTA 11.07.2015

Michael Kiwanuka
WOW!!! Kiwanukę usłyszałem kiedyś u Gillesa i od pierwszych nut "Tell me a Tale" czułem się totalnie oczarowany i zacząłem w nim upatrywać wielką nadzieję "retro-soulu" (jak mocno nie lubię tej łatki, to już inna sprawa). Mayer Hawthorne nie ma podskoku. W sumie to niepokoi mnie fakt, że od zrobienia wielkiego zamieszania w 2012 r. debiutem "Home Again" trochę o nim przycichło, ale po zobaczeniu Michaela na żywo jestem pewien, że ten przejściowy etap przechodzi lada moment do lamusa. Miazga.

Reklama

Spodziewałem się w sumie efemerycznej zamuły przez całe show, ale pierdolnął kilka tak energetycznych sztosów, że skruszony konkretnie zmieniłem światopogląd. Przychodziła mi na myśl energia typu "The Seed 2.0" czy wyjęta wręcz z gigów Hendriksa. Jeśli grane kawałki wjąda jako single, wieszczę ich karierę także w klubach. Nie skojarzyłem wcześniej, że Kiwanuka jest z 1988 r., więc tym większą wieszczę mu karierę, jeżeli już teraz zasługuje na porównania do Billa Withersa czy Otisa Reddinga. Absolutnie przekonał mnie do siebie, zarówno solowym występem na stadionowej scenie Maas, jak i swoją interpretacją nagrań Joni Mitchell w bardziej kameralnym Amazon. Mega.

Chaka Khan
Mam taki zwyczaj, że na początku roku tworzę listę wymarzonych koncertów, które chciałbym zobaczyć. Od paru lat w czołówce gości Chaka, do której czuję nieopisaną sympatię i szacunek, a której szansa zobaczenia w Polsce (grała na imprezie Solidarity of Arts w Stoczni Gdańskiej w 2012 r.) pokrzyżowała mi… afera Amber Gold (za sprawą odwołania lotów Wrocław-Gdańsk przez śp. OLT). Pamiętacie, czy już zapomnieliście?

Zobaczenie jej w line-upie NFSJ było równoznaczne ze zintensyfikowaniem wszelkich działań na rzecz zaliczenia festiwalu, a jej koncert był tym samym najbardziej oczekiwanym.

Cóż - mogę powiedzieć, że Pani Khan pozostanie cały czas w czołówce koncertów do zobaczenia po raz pierwszy w życiu. Bynajmniej nie dlatego, że przepadłem w szponach melanżu czy zaspałem (czy jedno i drugie jednocześnie). Po prostu nie traktuję jej występu na NSJF jako tego, na co czekałem.

Reklama

By uniknąć zbytniej dramaturgii - tego dnia Chaka po prostu absolutnie nie była w formie. Dzień wcześniej odwołała swój występ w ramach specjalnego projektu Tribute to Joni Mitchell, co już było niepokojące. Szczęśliwie pojawiła się punktualnie na głównej scenie Nile, największej w kompleksie Ahoy.

Niczym nastolatka na koncercie New Kidsów w 1991 (albo Just 5 w 1997!), stałem w jednym z pierwszych rzędów, by być możliwie blisko mojej idolki. Wiązało się to ze słuchaniem "z pierwszej ręki", jak Chaka… nie daje rady wokalnie. Dużo fałszu, niedociągania, żadnych specjalnych popisów i zabaw głosem. OK, miałem podstawy/ obawy sądzić, że specjały ziemii holenderskiej zaburzają mi wrażenia słuchowe, ale przekonania te wyrzuciłem na śmietnik po mniej więcej po 20 minutach, kiedy biedna Khan zwyczajnie rozpłakała się i przeprosiła wszystkich fanów za fatalną formę, w jakiej występuję. Zupełnie szczerze przyznała, że męczy ją choroba strun głosowych, ale tak uwielbia publiczność rotterdamskiej imprezy, że za wszelką cenę chciała dać szansę występowi. I że bardzo przeprasza, obiecuje możliwie szybko powtórzyć koncert w Rotterdamie. Mam nadzieję, że będzie to przy okazji jednej z najbliższych edycji NSJF, gdyż nawet po tym krótkim uznaniu wzrósł mi apetyt na wysłuchanie w pełni formy takich ponadczasowych klasyków, jak "What You Gonna Do For Me", "I Love You, I Live You" czy jakichkolwiek nagrań z Rufusem.

Reklama

Jamie Cullum
Dla mnie wiadomość o przerwaniu koncerty Chaki była o tyle pozytywna, że zdążyłem się dzięki temu załapać w całości na koncert Jamiego Culluma.

O tym, że ten niepozorny Angol to nie lada wariat, wiedziałem z relacji znajomych po Colours of Ostrava 2013, gdzie niestety byłem zmuszony opuścić jego wieńczący festiwal show. Ale nie spodziewałem się, że jest AŻ TAKIM showmanem.

A cały jego warsztat miałem okazję obserwować całkiem z bliska, gdyż na jedynej sali, gdzie były numerowane miejsca, miałem je w drugim rzędzie z kilkudziesięciu. I o ile pierwsza część tego specjalnego (dodatkowe bilety) koncerty była w miarę spokojna i oparta na aranżacjach opartych głównie o fortepian, to po trzydziestu minutach w Amazon panowało już pełne banjo, podczas którego wszyscy w sali stali, a dobre 200 osób na prośbę Jamiego przeniosło się z tyłu, by stać/skakać pod samą sceną (co oburzyło część posiadaczy biletów w pierwszym rzędzie do tego stopnia, że opuścili koncert - co by tu powiedzieć?).

Nie słucham na co dzień zbyt wiele Culluma, ale po zobaczeniu koncertu mam wrażenie, że ponad połowa jego repertuaru to covery popularnych melodii. W myśl zasady, że bawimy się najlepiej do tego, co znamy - ubaw miałem doskonały. Zarówno, przy kawałkach granych z przytupem z towarzyszącym mu bandem (dęciaki rulez!), jak i przy tych, które przearanżował na mocny wycisk łez (szczególnie dobrze siadło "High & Dry" Radioheadów). A więc z jego coverowanego repertuaru zaliczył jeszcze "Don’t Let Me Be Misunderstood" Niny Simone, a do tego jakże przyjemnie spowolnione "Frontin'" Jay-Z i Pharrella, "Don’t Stop the Music" Rihanki - warto obejrzeć, by zobaczyć, jak przerobił fortepian na instrument… perkusyjny. Zresztą "zbeszcześcił" go jeszcze mnóstwo razy, nie tylko co rusz uderzając w rytm muzyki, ale także wskakując i biegając po nim w kawałkach, gdzie pod sceną panowało niemalże pogo (analogiczne wykonanie "Mixtape" do tego). Showman z prawdziwego zdarzenia i koniecznie polecam wziąć udział w jego koncercie - dla mnie absolutna czołówka festiwalu.

Reklama

Sarah-Jane
Jedyny koncert niespodzianka, którego nie zaplanowałem w wypełnionej po brzegi wish-liście koncertowej. I bezdyskusyjne top 5, z poważnymi szansami nawet na top 3!

Młoda holenderska wokalistka, dopiero przebijająca się na lokalnej scenie. Ale ze wszelkimi artystycznymi predyspozycjami, by wybić się znacznie ponad Beleluks. OK, wizualnie nie wywoła ślinotoku godnego photoshopowanych gwiazdek r&b, nie ma też zmysłowej urody Badu czy Sade, ale jeśli muzyki mamy słuchać, to Sarah nie powinna mieć żadnych kompleksów. Ma bowiem i wokal, i słuch i PAZUR, który pozwoli jej zarówno przeszyć słuchaczy długim wyciągnięciem dźwięku, jak i pojechać ostrą rapową wiązanką.

Mega robotę zrobił liveband (klawisze!), jak i seksowne tancerki/chórzystki. Znalazłem próbki tego koncertu na YT - pierwsza, druga, trzecia (cover "On & On"), więc gorąco polecam tym z Was, którzy mają ochotę usłyszeć coś nowego, świeżego. Na żywo dałem się porwać totalnie!

John Legend
Przed pójściem na koncert Johna, wieńczący sobotni maraton, miałem mieszane uczucia. Z jednej strony cenię go sympatią od 2003, kiedy w wielkim stylu wniósł wkład w refreny (+pianino) w kawałkach Slum Village ("Selfish"), Dilated Peoples ("This Way") czy Alicii Keys ("You Don’t Know My Name"), nie wspominając o rewelacyjnie brzmiącym nawet dziś debiucie "Get Lifted". Z drugiej strony, dotarły do mnie dość słabe echa występu w Warszawie, po którym ktoś ze znajomych (Taras?) napisał, że to największe rozczarowanie koncertowe w życiu. Dałem finalnie szansę, choć byłem już całkowicie wykończony fizycznie.

Legend rozpoczął dynamicznie, wręcz futurystycznie od "Made to Love". I przez następne 70 minut zgrabnie przeleciał przez wszystkie swoje największe hity z pięciu krążków studyjnych i licznych występów gościnnych. Byłem pozytywnie zdziwiony, jak wiele numerów z jego dyskografii świetnie znam i pamiętam, mimo iż regularnie wracam tylko do uwielbianego "Wake Up!" nagranego z Rootsami.

Jak wspominałem, byłem już dobrze wymęczony, więc zapamiętałem ten koncert przede wszystkim jako widowisko perfekcyjnie wyreżyserowane (i dopracowane do mistrzostwa po licznych występach w ramach "All of Me Tour"). Było miejsce i na skoczne numery pokroju "Hard Times", "Green Light", "We Just Don’t Care", jak i ściskająca za serce szlagiery "Ordinary Love" / "All of Me", gdzie Legend pokazał swój kunszt pianisty. Oscarową wisienkę w postaci "Glory" potraktowałem jednak już w kategorii ulgi - wreszcie można wrócić do domu. Stali bywalce festiwalów na pewno znają to uczucie, że mimo szczerych chęci zobaczenia koncertu - po prostu nie starcza mocy. A karimata w namiocie taka miękka… Z przyjemnością powtórzę kiedyś koncert Legenda z myślą o świetnie zaaranżowanym popowym show, osadzonym brzmieniowo w tradycji czarnych brzmień, z kapitalnym livebandem i świetnym wokalistą w roli głównej.