FYI.

This story is over 5 years old.

Festiwale 2015

North Sea Jazz Festival 2015 pod lupą - cz. 1

Wyjątkowa relacja z wyjątkowego festiwalu w Holandii.

Wszystkie zdjęcia Radek Miszczak

Nawet jedno spojrzenie na line-up 40. edycji NSJF 2015 powinno przyprawić o palpitację serca każdą osobę, której ważną częścią życia jest muzyka czarnego pochodzenia. Jazz, soul, funk - i w wersji klasycznej, i future. Jak doświadczyłem, zapierający dech program to tylko początek przeżyć, dla których… hmm, po prostu warto żyć.

Poniższą relację piszę w stu procentach z perspektywy uczestnika, nieposiadającego żadnych nadzwyczajnych przywilejów, wstępów na backstage, darmowych drinów, afterów z gwiazdami etc. Z racji na moją aktywność zawodową (kiedyś dziennikarz, obecnie bardziej aktywista muzyczny) jest to dla mnie pewnego rodzaju nowość, gdyż w większości koncertów/ festiwali biorę zazwyczaj udział jako media/ partner/ sponsor/ po prostu bankietowa wyga. Ze wspomnianymi wcześniej przywilejami i oglądaniem sobie koncertów spod sceny i z drinkiem w ręce. Fiu fiu, co ja wiem o prawdziwym życiu na festiwalu… Ale do rzeczy - tym razem mogę bez żadnych zobowiązań zrelacjonować przebieg tej imprezy z właściwej perspektywy, czyli uczestnika.

Reklama

O wspomnianym tegorocznym programie North Sea Jazz dowiaduję się pewnego kwietniowego dnia z fejsbuka redaktora Cały (a.k.a. cyniczno-emocjonalnego serwisu światopoglądowego nt. dobrej muzyki, piłki nożnej i życia w Warszawie ;). Następnie zaliczam bardzo dynamiczny roller coaster emocjonalny. Z wyżyn haju, związanych z ogarnięciem w głowie TYYYYLU TAAKICH wykonawców razem na JEDNEJ imprezie, szybko zderzam się z brutalną prozą życia. Pierwszy strzał w pysk to cena biletów (ok. 200 EUR za sztukę). Drugi to komunikat, że jest sold-out. Myślę sobie, ja pierdolę - życie zawsze musi zrównać, jeśli się czymś zbyt mocno podjaramy.

#BILETY

Żądza wzięcia udziału w jubileuszowej edycji legendarnego jazzowego festiwalu nie daje mi jednak spokoju. To jest zbyt piękne, aby się mogło wydarzyć naprawdę. Trzymając rękę na pulsie niczym Us3 w 1993 r. docieram do newsa o wrzuceniu do sprzedaży specjalnej puli biletów PLUS. Ich plusem jest możliwość wejścia na kilka limitowanych koncertów (Jamie Cullum, Melody Gardot, Herbie Hancock & Chick Corea). Są oczywiście i minusy. Życie! Cena: tym razem jedyne 280 EUR. Bardzo ograniczona dostępność. A z całego szerokiego grona znajomych potencjalnie zainteresowanych prawie wszyscy chcą, ale nikomu nie pasuje. Klasyg znany wszystkim montującym ekipy wyjazdowe.

Polowanie na zakup tych biletów jest w moim przypadku prawdziwym cyrkiem, albo tragikomedią sensacyjną z elementami farsy i dramatu. Organizatorzy dają lakoniczny komunikat, że bilety wjeżdżają do sprzedaży 25 kwietnia. Od godziny 22.00 podczas piątkowej imprezy 24.04 gwałcę przycisk "odśwież" na komórce, ale do 3 rano nie ma żadnej wzmianki o możliwości zakupu. O 7 rano jednym skacowanym okiem wyczytuję, że sprzedaż rusza o 10. W przerwie w szkoleniu, w jakim biorę wówczas udział, czuję się jak startupowiec wysyłający wniosek o dofinansowanie na 8.1 (liczy się kolejność zgłoszeń!). Gdy w końcu wyskakuje opcja "Buy Ticket", wszystko zaczyna się dziać jak w jakimś "Ocean 11".

Reklama

Po dodaniu biletów do koszyka, wyskakuje timer bezwzględnie odliczający sekunda po sekundzie 10 minut do sfinalizowania transakcji, albo bilety przepadają. I następnie pojawiają się wszystkie możliwe do wyobrażenia lipy - problem z netem, za niskie limity na karcie płatniczej, brak środków na koncie, telefon z banku o próbie podejrzanej transakcji zagranicznej, strona się przełącza na język holenderski i inne cuda. Tryb Hiob włączam na ON.

Działam w amoku, bardzo wczorajszy, w wiosce z ograniczonym zasięgiem. Nagle ogarniam, że jakimś dziwnym trafem zamówiłem nie zamierzone 2, a 4 bilety. Łączny koszt 1120 EUR. I nie mogę odjąć nadprogramowych dwóch, muszę skasować całe zamówienie. Jednocześnie jestem na łączach ze znajomym, który równolegle poluje, aby kupić bilety dla siebie i drugiej połówki. W pierwszej wiadomości daje mi znać, że nie zdążył kupić, bo już wszystko wyprzedane. Nie mam wyjścia, decyduję się w tym (w sumie szczęśliwym, ale szalonym) zbiegu okoliczności dokonać pełnej transakcji. Wyobrażając siebie jako bohatera taniej amerykańskiej sensacji, podejmującego decyzję, który kabelek w bombie przeciąć (czarny czy czerwony?) w dosłownie ostatnich sekundach tykającego timera klikam i otrzymuję potwierdzenie, że bilety zostały zamówione i opłacane.

Nie wierzę.

Ale chwilę później PDF-em przychodzą bilety i przygoda zaczyna się oficjalnie. A ja sobie notuję, że pierwsza pula wjeżdża w listopadzie i wtedy warto się ogarniać.

Reklama

#PRZYGOTOWANIA

Kolejne tygodnie to walka z układaniem sobie line-upu - jak zmieścić kilkadziesiąt koncertów, które chciałbym zobaczyć, skoro nakładają się na siebie? Na kogo postawić - weteranów jazzu, w wypadku których to być może jedna z ostatnich szans na zobaczenie w formie (albo w ogóle zobaczenie…)? Czy na młode nadzieje czarnej muzyki, których twórczość jest mi jednak znacznie bliższa, zwłaszcza gdy jeszcze nie wykatapultowały do wielkiej sławy (jak Amy Winehouse grająca na NSJF w 2004)? Na wielkie areny czy kameralne sale? Na imponujące big bandy czy akustyczne spektakle? Oglądać całe koncerty czy wychodzić w połowie, by zaliczyć inny trwający wówczas? Jak się potem okazuje, tego typu rozkminy towarzyszą wszystkim uczestnikom NSJF do ostatnich minut festiwalu. Skoro życie musi zrównywać, to ja tylko takich problemów wszystkim życzę.

#$$$ I KONTROLA NA MIEJSCU

Szybki transfer do przyszłości i jestem w Rotterdamie. Na miejscu jakże miło witają przede wszystkim ceny. Wszystkiego. To nie moja pierwsza wizyta w Europie Zachodniej, ale szok jest konkret, zwłaszcza że festiwal odbywa się podczas szczytowego kursu EUR (4,23). Przykładowo: bilet kolejowy Eindhoven-Rotterdam 18 EUR (1h); Amsterdam - Rotterdam (14 EUR). Pojedynczy bilet tramwajowy/ metro 3 EUR, a w nocy 5 EUR. Bilet metro/ tramwaj na 3 dni (bez nocnych) - 18 EUR. Gotowy spliff w coffeeku: 7 EUR. 1g - 15 EUR. Piwo w knajpie (0,4) - 3,5 EUR.

Reklama

Ceny na festiwalu też bynajmniej nie dla studenta. I nie z Europy Wschodniej. Piwo 0,2 l - 2,6 EUR (btw. w Polsce nie spotkałem się z laniem do tak mikroskopijnych plastikowych kubeczków, nie na nasze wątroby taka kpina). Najtańsze jedzenie pokroju sajgonek - 5 EUR. Zaznaczam, że to jedyna opcja na gastro w tych upałach. Alternatywnym rozwiązaniem jest opcja "na Kuźniara", by w plecaku przenieść trochę własnego wkładu napojo/ jedzeniowego, gdyż na moje oko kontrola przy wejściu nie była specjalnie hardkorowa.

I to bardzo delikatnie mówiąc. Spodziewam się całej serii odpraw, kontroli, przeszukań, natomiast szokuje mnie, że jedyną (!) opcją weryfikacji wejścia na teren festiwalu jest przeskanowanie kartki A4 z wydrukowanym biletem. Jeden raz. Żadnych opasek, chipów, smyczy, nic. Trzeba codziennie nosić ze sobą swoje "e-bilety" i dawać je skanować. Jak na bilet za 280 EUR, to Marysia była lekko w szoku. Na podstawie swoich doświadczeń z organizacją koncertów jestem pewien, że w słowiańskich warunkach tak nieszczelny system ochrony stanowiłby niemałe wyzwanie dla wielu potencjalnych uczestników. Niektórzy pewnie przyszliby tylko po to, by się zacheckować na fejsie. True.

Luźne podejście do kontroli dawało się odczuć w większości aspektów organizacyjnych, ale na szczęście nie przekładało się na punktualność występów, gdyż ta była pilnowana niemalże co do sekundy. Ogólnie widać i czuć 4 dekady doświadczeń organizacyjnych - większość tematów jest dopięta na ostatni guzik, włącznie z wyjątkowo kursującym non-stop metrem nawet w późnym godzinach nocnych.

Reklama

#ATMOSFERA I UCZESTNICY

Przeżyłem w życiu niejeden festiwal muzyczny (ba, w przypadku wielu myślałem, że ich nie przeżyję), ale pod wieloma wzgledami NSJF to dla mnie totalne novum. Po pierwsze - średni wiek uczestników. Wyceniłbym go między 35-40 a 60-65. Tym samym jako reprezentant rocznika 84 jestem jednym z młodszych uczestników (nie licząc 9-letnich dzieciaków), co jest miłą odmianą dla koncertów hiphopowych w Polsce, gdzie czuję się jak rodzic doglądający, czy dziecko przypadkiem nie pije na nim piwa, albo raczej nie tnie sobie twarzy nożem.

Pewnie to kwestia wieku, ale panuje zupełnie niespotykana Kultura zabawy. Nikt nie wymiotuje mi na ubranie, nie zalewa mnie browarem, niczego nie skrojono, nie jestem uczestnikiem ani świadkiem żadnej bójki, nie widzę ludzi śpiących na podłodze - jednym słowem na festiwalowe warunki totalna NUDA. Ale, po latach bujania się po różnej maści kempingowych imprezach, jest to nawet urzekająca alternatywa. Zwłaszcza, że wysoka kultura osobista uczestników bardzo mocno przekłada się na sam komfort odbierania koncertów. Wiele ze sztuk miało często bardzo kameralny, akustyczny charakter. Niesamowite było, jak wypełniona przez kilkaset (a nawet kilka tysięcy!) osób sala była w stanie całkowicie zamilknąć, by słuchać szeptu wokalistów lub pojedynczych szarpnięć strun. Magiczne.

Podobny szał w zakresie odnajdywania własnego miejsca na salach. Wiadomix - skoro to festiwal, gdzie jednocześnie artyści występują na 14 scenach, to ludzie chcą się między nimi przemieszczać w trakcie koncertów. Nie ma jednak chaosu, bowiem uczestnicy zajebiście starannie przestrzegają niepisanej zasady przesiadania się na miejscach siedzących jedynie w przerwach między kawałkami.

Reklama

Co mnie totalnie szokuje, to ilość LUZU jaka jest dostępna pod scenami. W zasadzie przy każdym, nawet najbardziej obleganym koncercie, na totalnej swobodzie można się przecisnąć do pierwszych rzędów pod sceną i stać tam w komfortowej pozycji, nie stykając się z nikim. Niczym. Doskonale znam wrażenia, jakie daje przepadnięcie w szponach pogo czy mosh pitu, ale zupełnie mi nie pasują do tego typu profilu muzycznego i… lifestyle’owego? Zaś możliwość wejścia na oblegany koncert w jego połowie i złapanie kontaktu wzrokowego z wykonawcą - sztos, co by tu dużo pisać.

W zakresie logistyki przemiłą niespodzianką jest fakt, że wszystkie sale są naprawdę blisko siebie. Przedostanie się od jednej do drugiej to od dwóch do pięciu minut. Chyba, że natrafiło się na jakiś większy korek, który jednak mi się ani razu nie zdarzył. Nie muszę pisać, jak zajebistym jest to udogodnieniem, jeśli chcesz zobaczyć część dwóch (albo i trzech!) koncertów, zazębiających się ze sobą. Raz udało mi się właśnie zobaczyć w ciągu 75 minut (standardowa długość koncertu) trzy koncerty po min. 20 minut każdy. Sama odnowiona arena (a raczej oszałamiający kompleks widowiskowy) Ahoy Rotterdam budzi swoim rozmachem, designem i schludnością niesamowity podziw - jeśli to nie jest najwyższy poziom na świecie, nie wiem co miałoby nim być.

#SOUND

Jest pewien aspekt koncertów, na który największą uwagę zwraca się wtedy, kiedy jest spierdolony. Jest to nagłośnienie. Pozwoliłem się rozpuścić poprzez lata festiwali plenerowych lub koncertów w dobrze brzmiących klubach, by wyłapać bezceremonialnego plaskacza w ryj od organizatorów Orange Warsaw Festival w zeszłym roku. Do tej pory się telepię na myśl o tym, jaką krzywdą było nagłośnienie koncertu OutKast na Narodowym, gdzie po 15 latach czekania na koncert mogliśmy bawić się ze znajomymi, znającymi na pamięć dyskografię, w fascynującą zabawę "kto w ciągu 90 sekund zgadnie, jaki kawałek teraz grają?".

Reklama

Tym samym potrafię docenić sztukę nagłośnienia… sztuki (bo ze sztukami to jest tak) w warunkach indoorowych. Co mnie całkowicie urzeka w NSJF to fakt, że pomimo 14 scen (większość w zamkniętych pomieszczeniach), każda z nich jest GENIALNIE nagłośniona. I to z każdego możliwego punktu - pierwszy rząd vs najdalsza trybuna - można raczyć się naj(so)czystszym brzmieniem, jakie jest do wyobrażenia na koncercie. I - kolejny mistrz - sale nie nakładają się na siebie brzmieniowo. Zabójcza kakofonia (znana szczególnie bywalcom open airów) to jedna z moich głównych obaw, ale jakimś cudem konstruktorzy Ahoja tak o to zadbali, że dokonali niemalże niemożliwego. Nie trzeba być audiofilem, by docenić kunszt prac akustyków - a przy tak wysmakowanych, często minimalistycznych (a często i orkiestralnych) brzmieniach z line-upu, opartych w 95% na żywych instrumentach, to po prostu ma brzmieć kapitalnie. I brzmi.

Inną ujmującą laurką jest ilość wykonawców, którzy otwarcie mówią ze sceny, że to najlepsza impreza, na jakiej występowali i zawsze marzą o powrocie do tej publiczności. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z tak licznymi i tak wylewnymi komplementami, słyszanymi podczas koncertów. Cudowny klimat udziela się wszystkim.

#PRAKTYCZNE INFO I ROTTERDAM

Na miejsce doleciałem wizzairem z Wrocławia do Eindhoven (w dwie strony ok 170 zł), następnie bus na stację kolejową (3,5 EUR) i do Rotterdamu pociagiem (18 EUR). Chata - apartament na AirBnb. Wynająłem 4-osobowy na 3 dni za 180 EUR, ale to był zajebisty strzał, gdyż większość była znacznie droższa. Inna sprawa, że rezerwowałem relatywnie późno, na 2 miesiące przed festiwalem, na który zjeżdża się 65-70 tys. uczestników.

Sam Rotterdam zachwyca przede wszystkim modernistyczną architekturą. Dostałem przed wyjazdem od kumpeli cenną radę, by za dużo nie zwiedzać za dnia, bo nie ma potem sił na koncertach. Chętnie ją teraz przytaczam, zwłaszcza że to liczące ponad 600 lat miasto można zaliczyć w zakresie najciekawszych atrakcji w ciągu max godzinnego spaceru. Proponuję zacząć od ulicy Witte de Withstrat (cytując kumpelę, taki lokalny Nowy Świat z kawiarniami, butikami, ale i coffeshopami):), następnie przez imponujący Erasmus Bridge do kawiarni przy cyplu z New York Hotel.

Definitywnie warto skoczyć metrem do Markthal, czyli jednego z najmłodszych dzieci architektonicznych Rotterdamu. Z zewnątrz wygląda jak hmmm, skorupa Zeppelina? Pokład Titanica? Zresztą co się będę silił, zobaczcie sobie fotę. Natomiast prawdziwe skarby chowa w środku. Nie myślę o znajdujących się tam biurach/ mieszkaniach komunalnych, tylko dziesiątkach stoisk ze specjałami kulinarnymi z całego świata. Taka Hala Mirowska, tylko trochę inna. "Trochę" rzecz jasna.

Kolejne części relacji, z opisami i wrażeniami poszczególnych koncertów - od jutra!