FYI.

This story is over 5 years old.

samochody

Jak pokochałem handel samochodami

Handel samochodami powinien być osobną dziedziną nauk psychologicznych. Wpierw śle się chamską wiadomość z mocno zaniżoną stawką: „witam, proponuje xxxx i jutro jestem po auto". Niektórzy odpowiadają wprost: „proponuję żebyś zrobił sobie laskę"

Kupiłem samochód, by nie siedzieć ciągle na afterach albo w domu przy kompie. Wcześniej z tego samego powodu zapisałem się na siłownię, ale zdrowy tryb życia szybko mi się znudził. Jeszcze chwila i mógłbym przestać kochać siebie. Zatruwanie środowiska LPG ma z siłownią tyle wspólnego, że niejeden koks posiada BM-kę w gazie. W moim przypadku chodziło jednak o utrzymywanie lepszego kontaktu ze światem analogowym. Mimo że podział rzeczywistości na online i offline wydaje mi się sztuczny i anachroniczny, to chciałem mieć hobby które bardziej oszczędza wzrok i wątrobę.

Reklama

Motoryzacja była moim głównym hobby od narodzin do czasów gimnazjum. Zanim jednak doczekałem osiemnastki, zająłem się koszykówką, muzyką, imprezami, a prawko zrobiłem pod naciskiem rodziców dopiero w wieku 21 lat.

Zajawka po jakimś czasie wróciła. Zacząłem regularnie czytać Złomnika, dopóki nie wpadł w nieznośny ton blogera, który ma opinię na każdy temat. Popieram szydzenie ze współczesnej motoryzacji i rozdmuchanego marketingu, który nawet grzałkę do wody próbuje sprzedać jako produkt „premium". Jednak gdy Złomnik zaczął się zajmować nawet i urbanistyką, to był jak Korwin mówiący o równouprawnieniu. Z lektury bloga wyniosłem jednak zamiłowanie do internetowych aukcji, bo sprzedaż samochodów w sieci to samonakręcający się mechanizm, równoległy świat pełen pasji i bólu.

Autor tekstu w dzieciństwie

Zacząłem przeglądać Allegro dla czystej rozrywki, jeszcze zanim pojawił się wątek „Mirka Handlarza". Delektowałem się opisami analfabetów, wyłapywałem handlarski żargon i zapisywałem kuriozalne foty. Tak naprawdę to głównie chciałem sobie za darmo pooglądać auta. Gdzieś tam w myślach projektowałem własne zakupy, ale nie miałem motoryzacyjnego latarnika, który by mnie chronił przed cwaną szarańczą z komisów.

Zresztą w moim towarzystwie brak auta w ogóle nie był źle widziany. Miejscy afterowicze jeżdżą rowerami, taksówkami, komunikacją miejską albo chodzi na piechotę. W weekend zwykle jest pijana, a w tygodniu są przecież korki. W razie potrzeby zawsze można przecież pożyczyć samochód od rodziców, rodzeństwa albo znajomych z korpo.

Reklama

Sam zresztą miałem tę zagwozdkę, że po co mi właściwie auto? Zawsze wkurzali mnie parkingowi renegaci wjeżdżający na kwietniki i przystanki czy bogaci nuworysze w SUV-ach, dla których każda ulica jest przedłużeniem własnej posesji. Oczywiście nie wszyscy kierowcy to idioci, ale poziom pośpiechu i frustracji jaki u niektórych obserwowałem mocno studził mój zapał.

Samochód nie był mi w ogóle potrzebny do miasta. Wolę „szczerkować" i „springerować" po peryferiach, pojechać sobie do Głogowa, Bytomia czy Otwocka. Nie byłem jeszcze w Rawiczu, Żarach i Grudziądzu. Samochodem spod domu można dostać się tam, gdzie facebookowy feed rzadko zagląda – to lepsze i wygodniejsze połączenie z prowincją niż PKP. Bardzo lubię transport szynowy, ale pociąg nie zatrzymuje się przy barach ze świeżonką (gulaszem ze świeżo ubitej wieprzowiny) ani na kartofliskach z tanią benzyną. Drogi krajowe w Polsce mają własną erotykę zbudowaną na perwersyjnie brzydkich zajazdach i całkiem dobrym żarciu.

Jako dziecko lat 90. mam największy sentyment do żelaza z lat 80. W domu były Passat i Golf z tamtej dekady i bardzo dobrze wspominam te poczciwe ryje. Szwagier ojca wyjechał do Niemiec i po upadku muru handlował autami do kraju. Gdy przyjeżdżał takim Porsche 944 to w sumie bardziej jakby przylatywał statkiem kosmicznym. Drugi wujek skończył samochodówkę i stał się koneserem mercedesowskich „kaczek" (czyli modelu T1), miał ich łącznie chyba z dziesięć. Dziadek, czyli jego ojciec, przerobił w swojej karierze Moskwicza, Zaporożca, dwa maluchy, dużego Fiata, Peugota 205 i Lanosa. Do tego, jako inżynier z wykształcenia, był prawdziwym wirtuozem druciarstwa, który ze starych wykładzin wycinał maty do kieszeni drzwi, a z gumowych rurek robił uszczelki pod tablicę rejestracyjną. Nic mu nie mogło stukać ani pukać podczs jazdy.

Reklama

Samochody były swego czasu ważnym tematem w rodzinie, ale potem realia się zmieniły, trudniej było na tym zarobić czy zaimponować sąsiadowi. Nad Wisłę zjeżdżało coraz więcej gratów z zagranicy i auta przestały być takim oczkiem w głowie. Dziadkowy Lanos, kupiony z tak wielką podnietą w salonie, szybko stał się nieznośny jak leciwy krewny, a Fiat Panda mojej matki był nudny i praktyczny jak dębowy stół, bo nigdy się nie zepsuł. Potem pojawiły się w rodzinie nowe Kie, już tak zwyczajne sprzęty, jak kuchenka czy mikrofalówka.

W międzyczasie przyszła moda na youngtimery – samochody stosunkowo młode, ale już zabytkowe (co najmniej 25-letnie). Coraz więcej ofert było w zasięgu mojej ręki i często na kilka dni zostawiałem sobie otwarte zakładki z ogłoszeniami z Otomoto. Spoglądałem na nie po kilkadziesiąt razy i się namyślałem, ale i tak gówno z tego było. Takich wirtualnych kupców jest cała masa – zaspokajają swoje potrzeby paroma telefonami lub truciem dupy przez SMS. Rozważaja, kalkulują, czytają fora, słuchają stryjów i teściów i dalej nici z całego interesu. Ja swoją motoryzacyjną energię wyżywałem jeszcze na Instagramie, gdzie zbierałem romantyczne wraki i pordzewiałe rupiecie, które fascynują mnie tak samo, jak poprzemysłowe dziury w krajobrazie i biedna, wernakularna architektura.

W końcu zakumplowałem się gościem, który nie przechodził motoryzacyjnej kwarantanny w wieku dojrzewania i z powodzeniem startował w rajdach, flirtował z driftem, a obecnie handluje furami – głównie starymi betami. I na nowo wsiąkłem w temat. Zresztą od pewnego czasu towarzyszyło mi melancholijne poczucie, że jeśli nie zajmę się autami teraz, to nie zrobię tego już nigdy. Ceny tych samochodów, które najbardziej mi sie podobają, szybko idą w górę, a na drogach coraz więcej roczników dwutysięcznych. Takie BMW E30, produkowane w latach 1983-1992, już jest obiektem finansowych spekulacji, bo głupie lajfstajlowe pisma piszą, że to świetne auto dla szefa agencji reklamowej.

Reklama

[Poznaj szybkich i wściekłych spod Stadionu Narodowego](Poznaj szybkich i wściekłych spod Stadionu Narodowego)


Powiedzmy sobie szczerze, przemysł samochodowy kurczy się i szarzeje. Terenówki mają napęd na dwa koła, Jaguar wygląda jak Ford, a Seat jak Skoda. Teraz liczy się głównie prestiż i bezpieczeństwo, czego efektem są kompakty na sterydach i wielkie blaszane nosorożce. Dramat polega na tym, że nadciąga śmierć seksownej i zmysłowej motoryzacji, tej która miała dawać radość i prawdzwie emocje. Kiedyś charakter marki wyrażał się w szalonych barwach i odważnych tapicerkach, dziś u dilerów wszystko jest albo czarne albo białe albo srebrne. Do wszystkich silników wsadza się turbospreżarki, a kombi sprzedaje jako coupe, nazywając to „shooting break" albo „sportback".

Trzeba było w końcu coś kupić. Wpierw miał być Golf II – kanciasty garbus okresu transformacji. To auto kojarzy mi się z wolnością, zachodem, waniliowym Wunderbaumem oraz kasetami Pink Floyd i Genesis, które zawsze woził mój ojciec. Mam wrażenie, że Golfy przetrwają katastrofę nuklearną, a ich ceny wcale nie wzrosną. Po wsiach wciąż jest tego pełno i każdy Marek naprawi to młotkiem.

Dałem się jednak namówić na BMW E36, bo kolega zjadł na tym zęby i w sekundę rozpoznaje czy coś jest rakiem czy cukierkiem. BM-ki to w Polsce szczególny oddział onkologiczny, tak jakbyśmy tym obleśnym tuningiem wciąż odgrywali się za II wojnę światową. „Bolid Młodzieży Wiejskiej" to o tyle trafne określenie, że co najmniej połowa egzemplarzy ma naklejki z tribalami, lampy a la Lexus, pierdzące wydechy, ucięte sprężyny i gałki biegów z głową smoka. Jako jedno z najtańszych aut z tylnym napędem, uwielbiane jest przez wszystkich powiatowych Schumacherów, którzy obierają ronda bokiem szybciej niż ich przodkowie kartofle.

Reklama

Autor tekstu dziś

Nad Wisłą marka BMW wytwarza specyficzny i prymitywny kult. Ludzie się boją BMW, bo to często szeregowe auto mafii, a prasa lubi nagłaśniać tragiczne wypadki z Sebkami za kierownicą. Nową szkołą jest „gleba" (czyli obniżenie) i „german style", ale domenę stanowią tu wieśniackie naklejki w stylu „Pokaż cycki, dam ci ciastko", kiepskie trapowe remixy i niezdrowa podjarka własnym fullcapem.

Znaleźć ładną sztukę E36 za rozsądne pieniądze nie jest już tak łatwo. Lada moment skończą się zwykłe 316-tki (wersje z najsłabszym silnikiem 1,6). Jeszcze paru Kamilów targa to z rajchu na lawetach, ale gdy nie ma gazu i do zrobienia są opłaty rejestracyjne, to atrakcyjność wozu spada. Trzeba siedzieć dzień i noc na OLX-ie i przeglądać lumpy z okolicznych województw, bo też nie ma co jeździć po taniego gruza na drugi koniec kraju. Po jakimś czasie człowiek zna już część ogłoszeń na pamięć, wszystkich tych „dawców organów" i „smutne TDS-y szukające nowego właściciela". Czasem w swoich poszukiwaniach zapuszczałem się aż w rewiry łódzkie, choć najbardziej skatowane bejce są tam, gdzie najdalej w łańcuchu pokarmowym, czyli bliżej Bugu niż Odry. Najbardziej hardkorowe foty zbieram do prywatnego Muzeum Ogłoszeń Wyklętych. Szczególnie bawi mnie gdy niemieckie auta udają polskich patriotów z wlepkami z kotwicą i 1944. Czemu tacy ludzie nie jeżdżą Polonezami albo Daewoo?

Handel samochodami powinien być osobną dziedziną nauk psychologicznych. Wpierw śle się chamską wiadomość z mocno zaniżoną stawką: „Witam, proponuje xxxx i jutro jestem po auto". Jeśli kontrahent nie odpisuje, dzwoni się do niego z innego numeru. Niektórzy reagują zgoła inaczej, odpowiadając wprost „proponuję żebyś zrobił sobie laskę". Jeśli auto jest warte świeczki to trzeba uważać i negocjować grzecznie, a jeśli nie, to można poprosić znajomych by trollowali gościa z innych kont i numerów. Nerwy i agresja są nieodłącznym elementem motoryzacyjnej giełdy. Kolega opowiadał, że parę razy o mało nie dostał wpierdolu przy oględzinach, szczególnie gdy odkrywał, że auto jest zespawane z dwóch lub po mocnym dzwonie, do czego sprzedający nie chciał się przyznać. Kiedyś pojechaliśmy zobaczyć coś, co na zdjęciach wyglądało całkiem obiecująco, lecz na miejscu spotkaliśmy auto-trupa, bezzębnych ćpunów z wrocławskiej Stalowej i Opla Kadetta bez lampy.

Reklama

Polub nasz nic nie bity fanpage VICE Polska. Niemiec płakał, jak sprzedawał


W końcu kupiłem jedną beemkę, potem drugą, wpierw „turasa" potem „kebaba"(sic!) – obie w kolorze Boston Green, który kiedyś będą pewnie nazywać „Kazula Green". „Turas" to wersja „touring", czyli kombi, a „kebabem" nazwano BMW E6 sedan, ze względu na umiłowanie przez środowisko Turków. Szybko zacząłem nadrabiać wszystkie drogowe zaległości, w nieco ponad miesiąc rozbiłem felgę, dostałem mandat i zamówiłem lawetę. Felga to typowe frycowe za narwaną jazdę na mokrym, a laweta przyjechała, bo padło mi coś co się nazywa „czujnikiem położenia wału" (zajebista nazwa, nie?). Z mandatem to o tyle zabawna historia, że odbierałem auto od kolegi, no i pech chciał, że przejechałem na czerwonym świetle, a zaraz za mną policja. Siedzę sobie w dresach, bo to luźny poniedziałek po weekendowym Wixapolu, funkcjonariusze patrzą to na mnie, to na samochód i w końcu lecą serią pytań:
– A co po pan ma w bagażniku?
– Koło zapasowe.
– Proszę pokazać! A co pan ma w tym plecaku?
– Czapkę, szalik i „Notes na 6 Tygodni".
– Co? Co takiego?

Innym razem wiozłem księdza na rodzinny pogrzeb. Kler ciągle dużo waży i świetnie zna się na autach, bo od razu rozpoznał że jeżdżę "zdezelowaną bmwicą". W duchu życzyłem mu kasaty parafii, gdy rubasznie klepiąc się po brzuchu, od czasu do czasu pochrząkiwał na siedzeniu pasażera. Kazał mi jechać po bocznych cmentarnych alejkach aż pod samą kaplicę, czego na pewno nie wybaczyłby mu św. Krzysztof.

Autor tekstu w dzieciństwie

Samo jeżdżenie samochodem jest fajne, choć bywa wkurzające, gdy trzeba robić kilka postojów na social media. Najlepsze jest oczywiście kupowanie i sprzedawanie. Na cały proceder handlu autami spoglądam nieco jak na rodzaj antropologii kulturowej. Czasem umowy wypisuje się na szybko na masce, ale jak już jedzie się po 30-letnie Mitsubishi Galant do Wodzisławia Śląskiego, to można spodziewać się przygody. Obserwuje się jak mieszkają inni ludzie, pije się herbatę bez cukru ze sklanek po whisky i dziwi się, że gierkowskie kostki skrywają niemal pałacowe komnaty. I te wszystkie gadki i zapewnienia, że „silnik żyleta", „nic nie bite", „grama szpachli nie ma", już lepiej by się zamknęli i dali w spokoju zapalić papierosa.

Tak naprawdę traktuję auto jako gadżet. Dzięki niemu zafundowałem sobie nowe lajki na fejsie i Instagramie. To też kwestia czasów, w których to, co kiedyś dla naszych dziadów i ojców było szczytem luksusu, dziś kosztuje tyle co psi chuj i młode chłopaki mogą bawić się w handlarzy i mielić fury. A ten cały piękny i złożony rytuał – nowe auto, myjnia, nowy zapach, nowa płyta do auta – cieszy przez około dwa tygodnie, a potem znowu chce się coś nowego, trochę jak z serialami w necie.

Ostatnio na światłach obok mnie zatrzymała się dziewczyna w takim samym E36 sedan: „O, pani w ładnym kebabie!", pomyślałem i uśmiechnąłem się do niej, a ona do mnie. Nie wiedziała, że obcinałem jej obleśne dekle i stawiałem nowy filtr oleju, że to kaszaniasty przedliftowy silnik M40 na pasku rozrządu. BMW to jest trochę choroba.