FYI.

This story is over 5 years old.

muzyka

Antena Krzyku: 30 lat polskiej sceny muzycznego podziemia

Antena Krzyku jest jedną najdłużej istniejących wytwórni w polskim undergroundzie. Rozmawiałem z Arkiem Marczyńskim, jej założycielem o nielegalnych początkach i czasach obecnych
The Ex. Warszawa 1987 rok. Archiwum prywatne

Antena Krzyku jest jedną najdłużej istniejących wytwórni w polskim undergroundzie. Chociaż wywodzi się ze sceny punkrockowej, z czasem rozszerzyła swoją ofertę o wiele innych gatunków, istniejących w obszarze szeroko pojmowanej alternatywy. To miejsce ważne, kształtujące gusta muzyczne kilku pokoleń słuchaczy nie tylko w Polsce – mające w swoim katalogu takie legendy, jak: Ewa Braun, Happy Pills, Something Like Elvis, po współczesnych Feral Trees, Hiden World i [peru]. Spotkałem się z Arkiem Marczyńskim, założycielem Anteny Krzyku, który opowiedział mi, jak to się wszystko zaczęło 30 lat temu i trwa do dzisiaj.

Reklama

VICE: Działalność pod szyldem Antena Krzyku rozpocząłeś jako fanzine. Byłeś jednym z prekursorów takiej działalności w smutnej PRL-owskiej rzeczywistości. Jak to wyglądało w czasach pionierskich?
Arek Marczyński: Przede wszystkim, jak to się zaczynało, to było nielegalne. Dzisiaj „nielegalne" znaczy zupełnie co innego, ale wtedy za wydawanie fanzina czy kaset, które później robiliśmy, można było trafić do pierdla. Była to nielegalna działalność wydawnicza wymierzona w ustrój wedle obowiązującego wówczas prawa.

Przeczytaj: PIERWSZY SKLEP Z HEAVY METALEM WE WSCHODNIEJ EUROPIE BYŁ NA WARSZAWSKIEJ PRADZE

Trudno było wtedy cokolwiek skopiować czy wydrukować, bo maszyny miała tylko Solidarność, powiązane z nią organizacje albo zakłady pracy. Przy pierwszych numerach korzystałem z kserokopiarek około solidarnościowych agend lub Kościoła Katolickiego.

Punkowy zine drukowany w kościele?
Tak, pierwsze dwa numery Anteny Krzyku były drukowane na Karłowicach we Wrocławiu u franciszkanów.

Mecz The Ex kontra Thatcher on Acid. Archiwum prywatne

Czyli kościół był wtedy „punk friendly"?
Myślę, że nie o to chodzi… Wtedy był wspólny wróg. Nie było takiego podziału jak teraz na opozycję narodową czy wręcz brunatną i tą prowolnościową. Po prostu wszyscy trzymali się jakoś razem, mając jednego wspólnego i dużego wroga.

Czy miewałeś z powodu swojej działalności problemy?
To były raczej typowe sytuacje dla tamtych czasów. Dla przykładu: siedząc gdzieś w knajpie ze znajomymi i wpada Milicja Obywatelska i aresztuje wszystkich, którzy mają skórzane kurtki. Każdy miał wtedy indywidualne przesłuchania na, których pytano nas na przykład: „Czy chcesz, aby tatuś i mama mieli pracę?". Na jednym z takich przesłuchań powiedziałem, że „mojemu tatusiowi to możecie naskoczyć". Dostałem za to w gębę i przewróciłem się razem z krzesłem (śmiech).

Reklama

Kłopotów związanych z działalnością stricte wydawniczą nie miałem. Aczkolwiek wiem, że miałem teczkę. Dowiedziałem się o tym, szukając archiwalnych numerów Anteny Krzyku do antologii. Aczkolwiek nigdy do niej nie zaglądałem, bo nie interesuje mnie, co opowiadali o mnie moi ówcześni koledzy.

Pod koniec lat 80. rozszerzyłeś swoją działalność i zacząłeś organizować koncerty oraz trasy zespołom z Zachodu. Dzięki tobie Polskę zwiedziły takie tuzy jak Fugazi, Nomeansno, The Ex czy Soulside. Jak to wspominasz?
Pierwszy swój koncert zorganizowałem w 1983 roku a kolejny chyba w 1984. Później faktycznie, sukcesywnie zacząłem ściągać kapele z Zachodu. W praktyce wyglądało to tak, że żeby zespół zagraniczny mógł zagrać w Polsce, potrzebne było zaproszenie z jakiejś oficjalnej agendy. Najczęściej był to Alma-Art (Akademickie Biuro Kultury i Sztuki), czyli przybudówka Zrzeszenia Studentów Polskich. Dzięki temu zespół mógł wjechać do kraju, a resztę trzeba było załatwiać samemu.

Przeczytaj: KIEDY ODKRYŁEM, ŻE MÓJ DRUŻYNOWY Z HARCERSTWA JEST LEGENDĄ POZNAŃSKIEGO GRAFFITI

W tych czasach nie było w Polsce infrastruktury pod taką działalność. Pewnie to musiało to generować szereg dziwacznych historii?
Koncerty odbywały się najczęściej przez zaprzyjaźnionych ludzi w domach kultury czy też innych miejscach, bo klubów w zasadzie nie było. Zdarzały się takie sytuacje, że Alma-Art oczekiwał rewanżu za swoją pomoc. Kiedyś przydarzyło nam się tak, że będąc na trasie z dwiema holenderskimi kapelami De Kift i The Plot poproszono nas o zagranie koncertu na obozie młodzieżówki ZSP w Karkonoszach.

Reklama

Cała impreza zaczęła się od konferencji, podczas której pojawił się pierwszy zgrzyt, bo oba zespoły były zaangażowane w ruch skłoterski co nie spotkało się ze zrozumieniem komunistycznej młodzieży pod krawatem. Były to dla nich rzeczy nie do pomyślenia. Drugim strzałem był sam koncert, bo dla tej młodzieży muzycy wyglądali co najmniej dziwnie. Dalej było już tylko „lepiej", bo lokalna telewizja obozowa (obóz miał swoją telewizję), która kręciła relację z tego wydarzenia, wjechała do pokoju jednego z muzyków. Okazało się, że akurat spędzał miło czas z jedną z dziewczyn z tego obozu (śmiech).

Czyli nakryli ich na gorącym uczynku?
Tak, nakryli rock'n'rollowca ze zgniłego Zachodu i musieliśmy się stamtąd dość szybko ewakuować. Takie to były historie. To, co dziś dla wielu może wydać się nie wyobrażalne, że na przykład nie było paliwa na stacjach benzynowych, bo trzeba było mieć na nie kartki lub vouchery — my tych voucherów oczywiście nie mieliśmy, więc kupowaliśmy diesla na budowach. Kupowanie przez płot kanistra paliwa za pięć dolarów było nie lada atrakcją dla kapel (śmiech).

Zdjęcie z Nomeansno w Islandii. Archiwum prywatne

Mieszkając przez kilka lat w Holandii gdzie skłotowałeś poznałeś szereg ciekawych i znanych postaci jak Ian MacKaye, Steve Albini czy Dave Grohl. Utrzymujesz z nimi kontakt?
Z dużą częścią tak. Z Grohlem akurat ostatni raz widziałem się 10-15 lat temu w Amsterdamie gdzie grał koncert z Foo Fighters. Przyszedł do firmy, która kiedyś wydawała płyty jego zespołu Scream. Natomiast z Ianem MacKaye czy Brendanem z Fugazi jesteśmy w stałym kontakcie, bo to są moi przyjaciele. Jeżeli, któryś ich znajomy przylatuje do Polski, to odbywam 50 wycieczkę do Oświęcimia i 75 do Wieliczki (śmiech).

Reklama

Okej, było o zinach, było o koncertach, ale przecież Antena Krzyku to przecież głównie wydawnictwo płytowe. Jak doszło do tego, że zacząłeś wydawać najpierw kasety a później płyty?
Kasety zacząłem wydawać, ponieważ muzyka, która mnie interesowała, nie miała ujścia. Zaczęliśmy więc kopiować kasety w domu, na początku z ręcznie robionymi okładkami. Były to wtedy nakłady rzędu kilkudziesięciu egzemplarzy. Później, kiedy zacząłem robić trasy zagranicznym zespołom, robiliśmy okładki a ich płyty, których nie mogliśmy wydać w Polsce legalnie, powielaliśmy na kasetach.

Przeczytaj: PEDAGOG W SZKOLE. PUNK PO GODZINACH

Zdarzało się nawet tak, że zespoły przywoziły mi kasety, bo tutaj były towarem deficytowym. Najczęściej kupowaliśmy więc bajki, na których nagrywaliśmy nasze rzeczy. Bywało też tak, że zespół Nomeansno zabrał mnie do Pewexu i kupował mi karton kaset, na których nagrywałem różne rzeczy, które rozprowadzaliśmy jako Antena. Robiliśmy to w tym przypadku po kosztach zakupu kasety we wspomnianym Pewexie, nie licząc kosztów okładek, tylko po to, aby ta muzyka mogła się rozpowszechniać. Tak samo było później z Chumbawamba, The Ex i wieloma, wieloma innymi…

Natchniony Traktor. Archiwum prywatne

Potem nastąpił czas przełomu, okrągłego stołu, upadku komuny. A Ty?
A ja wtedy właśnie mieszkałem w Holandii i pracowałem w wytwórni płytowej Konkurrent, skłotowałem i unikałem służby wojskowej a konkretnie zajęć z przysposobienia wojskowego na uczelni. Za ich pośrednictwem bukowałem również różnym zespołom m.in. Dezerterowi. Wróciłem w nadziei, że te wzorce z Zachodu uda mi się zaszczepić tutaj. Myślałem, że te wzorce przeniosę wprost, do tej nowej, wspaniałej ojczyzny.

Reklama

Okazało się, że owszem wzorce przenieść można, ale ówczesna scena niezależna chyba nie do końca była na to gotowa. Większość tych ludzi żyła dalej na garnuszku rodziców i nie interesowało ich, żeby zrobić firmę, która będzie prężnie działała, wspierała zespoły, organizowała koncerty, ale też zarabiała pieniądze. No bo taka jest też zasada w tej działalności. Spora część tych rzeczy będzie inwestowana w kolejne rzeczy, ale to ma działać jako firma. Niektórym moim kolegom i koleżankom to się nie podobało, więc stwierdziłem, że zajmę się innym biznesem i przez jakiś czas w ogóle wypadłem z muzyki i zajmowałem się … handlem artykułami gospodarstwa domowego i RTV.

Wyznania Zbuntowanego. Archiwum prywatne

No ale w końcu wróciłeś.
Tak, bo okazało się, że mogę wypełnić jakąś niszę, a poza tym trafiłem dobrze w licencje, bo większość z tych zespołów, które wydawałem wcześniej na kasetach, stały się popularne. Jeśli robiłem na przykład Nomeanso czy Zion Train to sprzedawałem tego bardzo dużo. Doszło do tego, że jak wydawałem Fugazi czy inne rzeczy z Dischord Records to przychodziły do mnie okładki z USA, a tutaj powielaliśmy kasety. W tym przypadku nigdzie nie widniała nazwa Antena Krzyku tylko Dischord. Było to dla mnie dużym wyróżnieniem. Oprócz licencji za pośrednictwem Anteny ukazała się cała masa polskich kapel. Jakiś czas potem przyszły czasy, że ludzie przestali masowo kupować muzykę bez znaczenia, jaki to był format.

THE ANALOGS: „TRADYCYJNI SKINHEADZI PUKAJĄ SIĘ W GŁOWĘ, KIEDY SŁYSZĄ O SKINHEADACH-FASZYSTACH"

Jest 11 września 2001 roku. Ty wraz z kilkoma zespołami z Anteny Krzyku siedzisz w samolocie lecącym do Nowego Yorku. Zespoły mają zagrać trasę w USA, a ty masz w planach otworzenie amerykańskiej wytwórni…
Na początku czułem się jak organizator wycieczki. Musiałem czuwać nad tą watahą dwudziestu dwóch osób, które chciały się dobrze bawić. W pewnym momencie do naszego przedziału wszedł steward ze łzami w oczach. Nie do końca wiedział co dokładnie się dzieje, ale mówił o zburzonej połowie Manhattanu, zniszczonym departamencie stanu… Zawrócono nas do Frankfurtu a tam na miejscu zastaliśmy „Sajgon", bo w tym samym czasie zawrócono ponad dwadzieścia samolotów. Tak skończyła się nasza amerykańska przygoda.

Soulside w Polsce. Archiwum prywatne

Reklama

Musiało być ciężko?
Postawiłem dużo na tę amerykańską kartę, wykupiłem ogłoszenia w tamtejszej prasie, otwierałem biuro, do Stanów poleciało kilka tysięcy płyt, po to by były tam dostępne. Finansowo straciliśmy na tym sporo, ale przede wszystkim odczułem to emocjonalnie. Po tym stwierdziłem, że mi się już nie chce tego robić, bo czego się nie dotknę, to się to rozpada. Zamknąłem się w tym stanie z tym wszystkim na miesiąc lub dwa. To jednak minęło i wróciłem do tego, co robiłem wcześniej.

Chwilę później powstał eksperyment, który nazywał się Rockers Publishing, czyli próba połączenia sił trzech wytwórni: Anteny, Alternati i hip-hopowego Blendu. Dlaczego to nie przetrwało próby czasu?
Z mojego punktu widzenia to się nie sprawdziło, bo nie jestem człowiekiem, który ma przekonanie do dillowania muzyką, której nie lubi, nie słucha i słuchał nie będzie. Nie przeszkadzało to jednak w równoczesnym funkcjonowaniu Anteny. Eksperyment się skończył, a ja dalej robię to, co robiłem.

W zeszłym roku wydawnictwu stuknęło 30 lat. Z tej okazji ma ukazać się książka, Możesz coś więcej powiedzieć na ten temat?
Tak, książkę pisze Pędzel, czyli Wojtek Kozielski. Będzie to w zasadzie antologia wszystkich numerów Anteny Krzyku z lat 80. oraz wywiady i opowieści ludzi z tamtego czasu. Ludzi, którzy przyjeżdżali. Czyli jest tam Fugazi, Nomeansno, Chumbawamba i wielu innych muzyków — ich opowieści o swoich odczuciach, jak to wyglądało ich oczami.

Reklama

Na jakim etapie są prace nad książką?
Na połowę grudnia umówiliśmy się na finalne, redakcyjne sprawy. Książka powinna ukazać się wiosną 2016 roku.

Arek Marczyński. 1984 rok. Archiwum prywatne.

Podsumowując, co z perspektywy tych 30 lat jest dla ciebie największym sukcesem w związku z prowadzeniem wytwórni?
Chyba fakt, że swoje hobby, które miałem jako szczeniak zmieniłem w coś, czym nadal się zajmuję i z czym żyję, mając więcej niż pięćdziesiąt lat. To jest chyba największy sukces. Nie żałuję też żadnej wydanej przez siebie płyty, nawet jeśli się nie sprzedała. Ważne, żeby płyta podobała się mi.

Przeczytaj:JESTEM JEDNYM Z NAJSTARSZYCH SKEJTÓW W POLSCE

Zresztą to, jest jakby dewiza Grega Ginna z SST Records, który kiedyś powiedział, że „rzuca gównem o ścianę w nadziei, że coś się przylepi". Jest to dewiza, która przyświeca małym firmom niezależnym. Każdy ma nadzieję, że kiedyś nadejdzie ten dzień, że wreszcie będzie mógł wydać ileś tam płyt dzięki jednemu artyście. Ja tak miałem w pewnym momencie z Lao Che, że gdyby nie oni i ich sukces to wiele płyt, które wydałem po 2005 roku, by się nie ukazało.

Arek Marczyński. Zdjęcie aktualne. Fot. Michał Matraszek.