Reklama
Michał Turowski: Mógłbym odpowiedzieć, że Biedota to stan, który nie jest absolutnie uwarunkowany geograficznie. Albo zapytać arogancko „a dlaczego nie?". Ale prawda jest taka, że jest to po prostu coś, co mi wpadło do głowy i nie chciało z niej wyjść. Wystartowałem z działalnością wydawniczą w wieku 19 lat, pracując w firmie płytowej i chcąc się sprawdzić, zrobić coś na własny rachunek, nigdy nie przypuszczałbym, że to się tak rozrośnie i będzie działać przez następnych pięć lat.Zarabiałem wówczas relatywnie niewielkie pieniądze i startowałem z motyką na słońce w dwoma wydawnictwami, w tym jednym dwupłytowym, z bogatą poligrafią, niezbyt tanim w produkcji. Na to marzenie musiałem na start wyłożyć równowartość moich czterech czy tam pięciu miesięcznych wypłat. Więc Biedota to był termin idealnie wpisujący się w kontekst. Poza tym wydawało mi się to wówczas mało pretensjonalne, jakoś tam ironicznie, zaczepne. Mamy na rynku wystarczająco dużo labeli z poważnymi, wiekopomnymi nazwami – a pomiędzy nimi upchnięta właśnie ta Biedota.
Reklama
To jest bardzo ciekawe pytanie i skomplikowane zagadnienie. Nigdy nie ukrywałem, że scena hc/punk wywarła na mnie bardzo silny wpływ w młodości. Z biegiem lat trochę zaczęło mnie wkurwiać czarno-białe widzenie świata jakie tam często występuje i stanąłem trochę z boku. Jednak cała idea DIY jest dla mnie bardzo ważna. Zamiast wysłać pliki do tłoczni i odebrać gotowy produkt po dwóch tygodniach, 95% naszych produkcji powstaje drogą ręcznej roboty. Sami z Hanią duplikujemy, drukujemy, składamy i tak dalej. Podobnie jest z muzykami, których wydajemy. W większości są to rzeczy nagrywane po godzinach, w domu, co absolutnie nie ujmuje ich twórczości, ale jest w jakimś tam stopniu… nazwijmy to „hobbystyczne". Jest tutaj jakiś „podziemny" element w tym wszystkim, w zapaleńczym działaniu kierowanym do innych zapaleńców.
Reklama
Rozróżniam. I tak naprawdę jest to jeden z niewielu podziałów jaki stosuję. Jeżeli chodzi o muzyczne periodyki/portale to czytam stosunkowo mało i nie nadążam za tym wszystkim, co się teraz dzieje. Te wszystkie zmyślne i dziwne łatki, albo potworki opisujące muzykę, pewnie to dobrze znasz – „file under: minimal lo-fi drone techno noise". Co to w ogóle kurwa znaczy? Wiadomo, że jakoś to musisz zaszufladkować, nadać jakiś minimalny chociaż kontekst, stąd ten podstawowy podział. I stąd też podział na dni tematyczne jaki staraliśmy się zrobić na „Biedopadzie".
Przypuszczam, że w połowie lat 90. nie dałbym sobie rady z wydawaniem płyt, ale dzisiaj? Przy globalizacji, internecie, wszystko masz podane na tacy, każdy może sobie to ogarnąć.
Reklama
Jak najbardziej fajnie jest prowadzić label – to jest główny motor napędowy całego tego przedsięwzięcia. To fajna zabawa i pasja, sposób na wypełnienie sobie wolnego czasu. Co do kuratorowania – termin „label" jest niestety nieprzetłumaczalny na język polski, a w tym właśnie tkwi moim zdaniem siła tego wszystkiego. To nie jest oficyna, to nie jest wytwórnia, to jest właśnie ten label, etykietka z naszą nazwą i logotypem, którą przylepiamy do jakiejś płyty. Dla jednych to będzie znak, żeby omijać ją z daleka, bo jesteśmy chujowi, dla innych to będzie jakaś tam wskazówka, wiesz o co chodzi? Ludzie, którzy znają ileś tam płyt z naszego katalogu i im się podobały, gdy widzą u nas kolejną premierę to mają jakieś pojęcie o tym, czego mogą się spodziewać i są szanse, że znowu się spodoba.
Reklama
Reklama
Tak naprawdę trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, bo większość czasu spędzam w domu i prowadzę żywot otoczaka. Jeżeli chodzi o festiwale, to z racji komfortu i głównej sfery moich zainteresowań wybieram Unsound. Byłem w tym roku na Offie, ale w sumie sam nie wiem po co… sierpień, cały dzień na dworze, bieganie od sceny do sceny, żeby zobaczyć 10 minut kilku fajnych koncertów które, się na siebie nałożyły. Jakiś absurd, męczarnia po prostu. Jestem na to za stary, jeżeli chodzi o mental.Jednak żeby nie uciec całkowicie od twojego pytania, wydaje mi się, że festiwale idealnie korespondują z tym, jak wygląda dzisiaj obcowanie z muzyką u dużej części słuchaczy. W tygodniu zapierdalasz po 12 godzin dziennie i nie masz na nic czasu, a w weekend wchodzisz na nodata, ulubione forum dyskusyjne i jakieś dwa inne blogi i ściągasz 3 GB muzyki, którą starasz się przyswoić, ale masz za mało czasu. Więc przeskakujesz pomiędzy utworami, słuchasz po łebkach, bez skupienia. Nie zmienia to faktu, że jesteś w stanie wyrobić sobie opinię w 10 minut, żeby potem nie było wstydu przed znajomymi erudytami, którzy nie mają zaległości i ze wszystkim są na bieżąco.Zaczynają się pojawiać pierwsze podsumowania roczne i zauważam, że bardzo dużej części tytułów w ogóle nie znam i nigdy nie słyszałem. Czemu jednak miałbym, skoro w chacie leży sterta osiemdziesięciu fabrycznie zafoliowanych płyt, które kupiłem i czekają na swoją kolej do odsłuchu od czerwca? Tak samo jest z festiwalami, można na nie narzekać, może się to nie podobać, ale mam wrażenie, że dużej części publiczności właśnie ta aura odpowiada. Zobaczysz półtora utworu jednego artysty, potem podbiegniesz do drugiej sceny i zobaczysz pół kawałka drugiego, a potem idziesz na piwo i sojowego burgera i tasujecie się razem z kumplami nad tym jaka ta kapela jest przełomowa i niesamowita (albo wręcz przeciwnie). I wydaje mi się, że kwestia zabiegania i zapracowania, o której mówiłem przed momentem, tak naprawdę działa troszkę na plus w przypadku takich mikrofestiwali jak Biedopad. Jesteś zjebany, wracasz do domu o 19, o 20 zaczyna się jakaś impreza. Chyba łatwiej podjąć decyzję o wyjściu z chaty jak masz cztery fajne składy, niż jak masz się tłuc autobusem pół godziny żeby zobaczyć jeden koncert.Właściwie czemu Wrocław i Neony? Dutkiewicz cię kupił na ESK?
Wrocław z banalnie prostego powodu – stamtąd nadeszła propozycja. Znam się z Michałem i Grześkiem, którzy ogarniają ten klub od bardzo dawna. W jednej z luźnych koleżeńskich rozmów wyszli z taką inicjatywą, a ja z radością na nią przystałem. Samodzielnie nie byłbym tego w stanie zrobić i tak dobrze dopilnować, od najprostszych, czysto budżetowych tematów, przez całą masę innej roboty, jaką trzeba włożyć w takie wydarzenie. Razem raźniej i łatwiej.
Daniel Brożek, którego zdanie bardzo cenię, powiedział kiedyś, że BDTA buduje na bieżąco katalog tego, co się aktualnie dzieje na polskiej scenie. Strasznie mnie to zawstydziło, ale też trochę połechtało. Ale to tak naprawdę zewnętrzna obserwacja, która do mnie dotarła już po kilku latach działalności i trochę przytaknąłem w duchu. Sam na to nigdy nie wpadłem i nie taki był cel. I chociaż 99 czy 98 procent katalogu BDTA to polscy artyści, to nie traktuję tego jako misji, nie ma żadnych górnolotnych idei, które za tym stoją. Prawda jest strasznie prozaiczna – malutki label to bardziej rodzaj kolektywu niż fabryki. Oczywiście są przykłady, przy których ta kolektywna idea blednie, jak Mik Musik, gdzie wszyscy artyści się dobrze znają i często ze sobą współpracują. Ale w naszym wypadku, każda wydana płyta to są dziesiątki maili, godziny rozmów, spędzamy ze sobą czas na koncertach i tak dalej.Bardzo mi zależy, żeby wydawać ludzi, z którymi dobrze mi się współpracuje, dobrze rozmawia, gdzie jest jakaś nić porozumienia. Najczęściej najpierw kogoś poznaję i się zaprzyjaźniam, a dopiero potem dochodzi – czy to z jednej czy z drugiej strony – do jakichś propozycji. Wyobraź sobie, że jedziesz na koncert na drugi koniec Polski i mieszkacie razem w hostelu z kolesiem, który ma zupełnie inne poglądy, podejście do życia, jest człowiekiem odwróconym o 180 stopni w porównaniu z tobą, to po co się męczyć? Bo przecież, kurwa, nie dla tych pięćdziesięciu złotych, które zarobisz na jego płycie. Też nie chciałbym puszczać w świat jakiegoś sygnału, że wydaję tylko kolegów, bo tak nie jest, no ale po prostu dobieramy ludzi, z którymi chcemy współpracować, nie męczymy się za wszelką cenę, bo życie jest na to za krótkie. I łatwiej o to we własnym kręgu, na znanym gruncie.