Damian Marley - Stony Hill

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Damian Marley - Stony Hill

Bardzo się zdziwię, jeśli "Stony Hill" - absolutnie fantastyczna i po prostu najlepsza tegoroczna płyta z jamajskim graniem - nie dostanie Grammy w tej kategorii.

Gęsty, wielowątkowy, eklektyczny (żeby nie powiedzieć - epicki), a przy tym z jednej strony nowoczesny, a równocześnie wierny muzycznej tradycji roots reggae jest najnowszy album Damiana Marleya - bodaj najbardziej wpływowego dziś syna Boba. Bardzo się zdziwię, jeśli "Stony Hill" - absolutnie fantastyczna i po prostu najlepsza tegoroczna płyta z jamajskim graniem - nie dostanie Grammy w tej kategorii.

Reklama

To wydaje się tak nieprawdopodobne, że… aż musiałem dwa razy sprawdzić - poprzednią solową płytę Damian wydał… 12 lat temu. Jednak w międzyczasie (a dokładnie w 2010 roku) ukazał się jego znakomity duet z Nasem "Distant Relatives", niedługo potem pierwszy i ostatni album projektu-efemerydy SuperHeavy (2011). A w dodatku Marley Junior non stop grał koncerty, jak i udzielał się gościnnie na nagraniach innych wykonawców. Cały czas był obecny na rynku. A kiedy już wszedł do studia, to… wyszedł z niego z 17 (nie licząc "Intro") piosenkami.

"Stony Hill" to dobrze ponad 70 minut muzyki. - Utwory, które znalazły się na tym krążku pisałem przez 10 lat - niemal od wydania "Welcome to Jamrock". To kronika tych wszystkich minionych, dobrych i złych zdarzeń. Doprowadziły mnie one do tego miejsca, w którym jestem dziś - mówi Damian. Warto go posłuchać, bo jeden z najmłodszych synów Boba ma naprawdę wiele ciekawego do powiedzenia. A dokładniej - zaśpiewania. Bogata w tematy społeczne i osobiste oraz obserwacje otaczającego świata ta - czwarta już - solowa płyta wokalisty o rekordowo długich dredach jest doskonałym przykładem na to, jak ciekawe i różnorodne może być współczesne reggae. Gatunek często ignorowany i sprowadzany do kalki tego, co grał 40 lat temu Robert Nesta Marley.

Paradoksalnie to właśnie Damian jawi się dziś jako najważniejszy spadkobierca talentu swojego słynnego ojca. Mimo że nie nagrywa zbyt często i nie dorastał muzycznie przy ojcu (jak choćby Ziggy czy Stephen), to swoimi artystycznymi wyborami, charyzmą no i oczywiście znakomitym głosem (choć ten wszyscy synowie "króla reggae" mają wręcz kalkowo podobny do swego protoplasty), wydaje się mówić: "to mnie należy się korona". I to nie tylko dlatego, że na "Stony Hill" jest sporo utworów w duchu roots, które spokojnie mogłyby się znaleźć w repertuarze Boba (jak "Looks Are Deceiving" czy "The Struggle Discontinues"). Mimo że udane, są to jednak pewnego rodzaju muzyczne oczywistości. To nie na nich Junior Gong zbudował swoją pozycję, ale na utworach takich, jak pamiętny killer "Welcome to Jamrock" z 2005 roku.

To właśnie taka przebojowa mieszkanka modern roots, ragga i dancehallu oparta na masywnych, mocnych riddimach, napędza "Stony Hill" sprawiając, że słuchanie tego materiału nie nudzi się ani przez chwilę. Tu przebój ("Medication" w duecie ze Stephenem Marleyem) goni przebój ("Everybody Want To Be Somebody"). Ale na szczęście oprócz szybkich, tanecznych rytmów Damian potrafi grać na spokojniejszej, bardziej romantycznej nucie. To właśnie te refleksyjne utwory ("Autumn Leaves", "Grown & Sexy", "Slave Mill") są solą tego albumu - pełnowymiarowej opowieści o szczęściu (i jego poszukiwaniu) w świecie targanym wojnami i niepokojami społecznymi.

A wszystko to nagrane i wyprodukowane najlepiej, przestrzennie, po mistrzowsku. Czego flagowym przykładem niech będzie (ilustrowany kontrowersyjnym teledyskiem) dancehallowy banger "Nail Pon Cross" z tekstem zarówno nawiązującym do przysłowia "nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe", jak i krytykującym ocenianie innych. Mocna rzecz. Jak cały "Stony Hill" - płyta intrygująca, stawiająca pytania. Płyta wybitna. I to nie tylko w kategorii reggae.