Dzieciaki wychowane w komunach lat 90. opowiadają o swoim dorastaniu
Na zdjęciu: Igor, bohater tekstu. Fot: Paweł Mączewski

FYI.

This story is over 5 years old.

INNE DZIECIŃSTWO

Dzieciaki wychowane w komunach lat 90. opowiadają o swoim dorastaniu

Dziś podziwiam moich rodziców bardziej niż kiedykolwiek. Pojechali na koniec świata, gdy byli znacznie młodsi, niż ja jestem teraz. Mimo to udało im się ogarnąć domy i wychować dzieciaki w miejscu, gdzie można było co najwyżej kopać kartofle

Pamiętam z dzieciństwa, jak spacerując z tatą po świnoujskim deptaku, minęliśmy grupę punkowców grających na gitarach. Były z nimi ich dzieci i psy. Siedzieli na kocach i krzyczeli: „Zbieramy na żarcie dla psa, dajcie złotówkę". Dla mnie – kilkuletniej dziewczynki – wydali się barwnym odpowiednikiem mojej rodziny. Nas co prawda było mniej, ale też były dzieci, koc i pies, gitara. Poprosiłam tatę o drobne, żeby poratować chłopaków, zamiast tego usłyszałam, że mam się do nich nie zbliżać, bo „pewnie są na coś chorzy lub mnie porwą" itp. Tata krzyknął jeszcze: „Zacznijcie pić wodę, to starczy wam na psie żarcie". I poszliśmy.

Reklama

To był chyba pierwszy raz, kiedy dostrzegłam w moim ojcu lęk i uprzedzenia oraz pierwszy moment, kiedy wewnętrznie zakwestionowałam jego nieomylność. Resztę dorastania spędziłam na szukaniu wzorców u dorosłych, którzy tolerowali odmienność lub sami jakąś prezentowali. Bałam się odziedziczyć irracjonalne lęki przed ludźmi wychodzącymi poza schemat „normalności". Z czasem udowodnienie rodzicom, że nie ma się czego bać, stało się swego rodzaju celem mojego życia.

Zdjęcie zrobione we wrocławskim skłocie. Fot: Paweł Mączewski

Funkcjonowanie w subkulturowych środowiskach jest domeną ludzi młodych, pozwala ich przedstawicielom zbudować specyficzny kompas moralny, poglądowy czy estetyczny, ale „dorosłość" sprzyja odchodzeniu od tych młodzieńczych ideałów, porzucaniu życia w grupie na rzecz pracy, rodziny itp. Zawsze jednak wierzyłam, że w odpowiednich okolicznościach da się pozostać zaangażowanym, trochę naiwnym i pełnym wiary dzieciakiem. Tak na całe życie. Tylko co musi się wydarzyć, by do tego doszło?

Bycie odmieńcem w społeczeństwie jest trudne i jak sądzę, nikt tak naprawdę nie czuje się w tej roli komfortowo. Dlatego jako istoty stadne staramy się otaczać podobnymi sobie dziwakami. Najwytrwalsi w przełamywaniu tradycyjnego podejścia do życia, (jak się dotychczas zorientowałam) są ludzie, którzy zdecydowali się na życie w ścisłych społecznościach, nazywanych komunami czy środowiskiem skupionym wokół skłotów.

Większość bliskich mi subkultur ma wiele oblicz. Począwszy od entuzjastów dragów i zbieraczy złomu (no future level hard), kończąc na wykształconych aktywistach, zaangażowanych animatorach czy twórcach kultury. Gdzieś w tym wszystkim istnieje model, który pozwala pozostać przy swoich młodzieńczych ideałach i na ich fundamentach budować późniejsze życie.

Reklama

Znalazłam dzieciaki, które wychowały się w takich specyficznych społecznościach, by dziś, już jako dorośli ludzie opowiedzieli mi, jak wyglądało ich dzieciństwo i jak wpłynęło na ich dorosłe życie.

VICE Polska zaprasza na pierwszy odcinek serii: INNE DZIECIŃSTWO


Igor, 29 lat

Stacja Wolimierz - początki

Na przełomie lat 80. i 90. sporo osób z alternatywnego środowiska na Dolnym Śląsku intensywnie przeczesywało okolice Bieszczad. Jakaś część tej ekipy przetarła szlaki w pobliżu wsi Wolimierz. Ludzie zarówno z Wrocławia, jak i z Jeleniej Góry zainteresowali się tą miejscówką, w tym członkowie lalkarskiego teatru ulicznego „Klinika Lalek".

Dziś mówi się, że była to jedna z tych wsi skazanych na wymarcie - zlikwidowana stacja kolejowa, duża emigracja młodych ludzi do większych miast.

Początkowo to twórcy teatru zaadaptowali starą, zdewastowaną stację, by służyła im za siedzibę. Wspólnymi siłami ją wyremontowano, co po jakimś czasie zaowocowało możliwością zyskania do niej jakichś praw. Bez interwencji naszych rodzin najpewniej czekałoby ją wyburzenie lub niszczałaby nieniepokojona przez nikogo.

Członkowie teatru tworzyli gigantyczne spawane konstrukcje i ogromne lalki, dziś stanowiące cechę rozpoznawczą „Kliniki". Moi rodzice też przy tym pracowali, ale wówczas nikt jeszcze nie miał określonej funkcji: każdy był „murarzem, tynkarzem i akrobatą" jednocześnie. Z czasem obowiązki każdego się wyklarowały. Moi rodzice do dziś prowadzą pracownię witraży, nasi sąsiedzi szyją odzież średniowieczną, każdy znalazł coś dla siebie.

Reklama

Przybrana rodzina Igora. Po lewej młody Igor podczas zabawy. Zdjęcia udostępnione dzięki życzliwości Stacji Wolimierz

Ojciec całe życie grał w kapelach reggae. Mieszkając w Warszawie, był członkiem Daabu i Gardenii, potem na wsi tych zespołów była niezliczona ilość. Próby odbywały się u nas w domu, w wielkim pomieszczeniu przypominającym salę nagrań. Na przestrzeni lat odwiedzali nas najróżniejsi muzycy, raz nawet krisznowcy wpadli coś nagrać.

Dużo się tam działo, więc przyjeżdżało też sporo gości i znajomych. Część zostawała, ziemia była tam wtedy bardzo tania. Nawet siedząc w subkulturach, wszyscy bardzo wcześnie mieli dzieci. Warunki do ich wychowywania były tam lepsze niż w mieście, więc w dość krótkim czasie zaczęła biegać nas tam spora gromada.

Dzieciństwo

Pamiętam, że dużo podróżowaliśmy. Pakowaliśmy cały ten majdan teatralny, scenografie, pochodnie, szczudła itp. do busów. Na to wszystko sadzano dzieci i jechaliśmy w trasę po całej Europie. To były spektakle z rozmachem, wystawiane najczęściej dziko na ulicach i placach miast. Nie obywało się bez zabawnych potyczek z policją, kiedy usiłowano nam wyjaśnić, że palenie ognisk na głównym rynku w Awinionie nie jest do końca legalne, no… śmiesznie było.

W naszej społeczności ideologicznie dominował klimat hipisowski: tańce, śpiewy, medytacje, jakieś zielarskie spędy, umiłowanie natury itp. Moi rodzice wkręcali się w to raczej umiarkowanie. Mnie najbardziej pociągała kultura punkrockowa. W samym Wolimierzu nie było jej wiele, ale do najbliższego bastionu punk rocka ‒ czyli do knajpy u Szczepana w Szklarskiej Porębie ‒ mieliśmy 10 km. Na pierwsze koncerty chodziliśmy mając po 12 lat, pieszo przez las. Bez problemu też wracaliśmy tą samą trasą w nocy do wsi.

Reklama

Rodzina przybrana, bliska i daleka

Z Jeleniej Góry przyjechał kiedyś i został na stałe chłopak bez rodziny i bez konkretnego planu – Zygzak. Na całe lata stał się takim naszym chochlikiem domowym, w każdej chacie miał ciepłą michę i spanie w zamian za drobną pomoc przy domu i opiekę nad dzieciakami. Wniósł bardzo dużo w wychowanie nas wszystkich, począwszy od prostych zasad, jak: „nie zostawiamy kolegi za sobą", po naukę ideologii antyfaszystowskiej. Po części dzięki niemu bardzo wiele dobrego wyniosłem z domu: umiejętność radzenia sobie w grupie, wegetarianizm, w którym trwam od urodzenia, szacunek do innych ludzi, sprawy niepodważalne, z którymi nigdy nie usiłowałem walczyć. Teraz Zygzak już niestety nie żyje.

Zdjęcia udostępnione dzięki życzliwości Stacji Wolimierz

Pamiętam tylko jeden moment, kiedy jako dzieci zdecydowaliśmy się na bunt. To było w czasie odbywających się komunii, których my nie mieliśmy. Rodzice zrobili zebranie i zdecydowali, że trzeba nam po prostu kupić rowery. Pojechał ktoś do Berlina i wrócił busem pełnym rowerów. Tyle było z tego buntu.

Święta zawsze obchodziliśmy w Wolimierzu. Tylko jedni dziadkowie zawsze przyjeżdżali. Był Święty Mikołaj, jakieś śpiewanki, ale bez modłów i nacisku na religie. Zdecydowanie bardziej chodziło o spotkanie i bycie razem. Nie przepadałem za odwiedzaniem dalszej rodziny. Słuchanie o tym, jak być powinno, co kto robi źle ‒ to nie wzbudzało we mnie sympatii. Do dziś raczej nie utrzymuję z nimi bliskich kontaktów.

Reklama

Miejscowi i pójście do szkoły

Lokalna ludność nie zaakceptowała nas od razu, chwilę to musiało potrwać. Tam wiele okolicznych wiosek to były takie końce świata, że droga się urywała, a dalej już był tylko las i Czechy. Panowie w kaloszach niekiedy pierwszy raz widzieli facetów z długimi włosami (czyt. nas). Reagowali różnie, ale raczej nikt nie był nami specjalnie zachwycony. Bywały jakieś hece, głównie, kiedy organizowaliśmy festiwale teatralne czy muzyczne i ludzi przybywało. Czasem kogoś pobili, raz komuś chata spłonęła, ale ten etap szoku trwał krótko, oswoili się.

Zdjęcie z pokoju Igora. Fot: Paweł Mączewski

Ostatecznie po latach postępująca wzajemna sympatia zaowocowała tym, że mojego ojca wybrano miejscowym sołtysem. W szkole z początku było raczej ciężko, bo co tu dużo mówić – dzieciaki bywają okrutne. Ale dałem radę, bo co miałem nie dać. W miarę możliwości staraliśmy się trzymać we własnym gronie, chociaż w mojej klasie byłem sam, więc nie zawsze było to łatwe.

Gorzej było, kiedy poszedłem do gimnazjum w Jeleniej Górze, to był betonowy moloch, gdzie stawałeś się numerem w dzienniku, a klasy przepełniali dość agresywni chłopcy z blokowisk. Początki były trudne, nie da się ukryć, ale z czasem znalazło się kilku dziwaków, z których udało się stworzyć ekipę.

Dorosłość

Po lewej: Igor z przyjaciółmi na wielkim rowerze (zdj. udostępnione dzięki życzliwości Stacji Wolimierz). Po lewej: Igor teraz, fot: Paweł Mączewski

Po liceum dużo podróżowałem, poznawałem ludzi z innych podobnych społeczności, pomieszkiwałem z nimi miesiąc czy dwa, jeździłem na festiwale muzyczne i gdzieś w międzyczasie sam zacząłem grać. Osiem lat temu przyjechałem do Wrocławia w odwiedziny, zaprzyjaźniłem się z tutejszą załogą i po jakimś czasie stałem się jej częścią. Związałem się z Centrum Reanimacji Kultury Alternatywnej, zajmuję się tu wszystkim ‒ od sprzątania przez naprawy i organizację imprez, kończąc na gotowaniu czy staniu za barem. Nikt raczej nie ma tu wyznaczonych obowiązków. Spełniam się, a ludzie, z którymi współtworzę to miejsce, są moimi zajebistymi przyjaciółmi.

Polub fanpage VICE Polska, by być z nami na bieżąco i poznać kolejne historie dzieciaków z komun lat 90.

Dziś podziwiam moich rodziców bardziej niż kiedykolwiek, pojechali na koniec świata, będąc znacznie młodszymi ludźmi, niż ja jestem teraz. Mimo to udało im się ogarnąć domy i wychować dzieciaki w miejscu, gdzie można było co najwyżej kopać kartofle, a nie wybierać sobie tak niedorzeczną profesję, jak wytwarzanie witraży. A jednak się udało.

Możesz obserwować autorkę tekstu na jej profilu na Facebooku