FYI.

This story is over 5 years old.

gry

Uzależnienie od „World of Warcraft” ukształtowało moją osobowość

Gra dała mi tak wiele pod względem doświadczeń, zdolności interpersonalnych i pewności siebie, że po prostu nie potrafiłem się wylogować

Mój fioletowoskóry wędrowiec. Wszystkie zdjęcia Zac Thompson

Artykuł pierwotnie ukazał się na VICE Canada

Są na świecie rzeczy, które niosą ze sobą tak wielki emocjonalny bagaż, że można albo wiecznie się ich trzymać, albo porzucić je raz na zawsze. W World of Warcraft takie przedmioty są „soulbound" – przywiązane do duszy – gdy raz ich użyjesz, na zawsze stają się częścią ciebie. Możesz je wyrzucić lub trzymać w nieskończoność. Nie ma innej opcji. WoW sam w sobie jest soulbound. To niepowtarzalne doświadczenie, którym byli gracze albo się chlubią, albo się go wypierają. Mój związek z tą grą był toksyczny, jednak nie mogę jej nie doceniać. To ona uczyniła ze mnie człowieka, którym jestem obecnie.

Reklama

W przeciągu najbliższego miesiąca swoją premierę będzie miał World of Warcraft: Legion. Przez krótką chwilę poczułem nieodpartą chęć powrotu do gry. Walczyłem z nią, słuchając ścieżki dźwiękowej z WoWa i zapełniając dziennik wspomnieniami związanymi z grą – inspiracjami dla komiksu fantasy. Po kilku długich nocach spędzonych na rozmyślaniu o dniach pełnych wirtualnej chwały pokusa ponownego zalogowania stała się niemal zbyt silna. Pragnąłem czegoś wciągającego. Brak PS4 spowodował, że No Man's Sky było poza moim zasięgiem, więc wyglądało na to, że WoW wrócił do jadłospisu. Wtedy przypomniałem sobie, dlaczego przestałem grać.

Byłem uzależniony. World of Warcraft to gra, która wniosła wiele do mojego życia, pomogła mi rozwinąć umiejętności związane z relacjami międzyludzkimi i podniosła samoocenę. Dała mi tak dużo, że nie mogłem po prostu przestać w nią grać. Byłem internetowym herosem, chociaż przed komputerem siedział brzydzący się samym sobą niedomytek na fastfoodowej diecie. Grałem po 13 godzin dziennie, nie zakładając nawet spodni. Nigdy nie byłem szczególnie rozgarnięty, więc łatwo można sobie wyobrazić, jak to wyglądało. Niedługo później wszedłem w związek w świecie gry (choć miał też pewne przełożenie na świat rzeczywisty, słowo!) z dziewczyną, która stanowiła uosobienie mojego uzależnienia.

Pracowaliśmy razem. Nazywała się Rho* i była ode mnie nieco starsza. Niemal od razu zaczęliśmy się spotykać. Nasz związek uświęciliśmy, tworząc nowe postaci w WoWie. Wiele nocy spędziliśmy wgapieni w monitory, siedząc raptem metr od siebie.

Reklama

Rho i ja wcieliliśmy się w role majestatycznych stworów znanych jako Draenei. Nazywałem się Artoodee i byłem łowcą. Fioletowoskórym wędrowcem, który zwykł trzymać się z dala i strzelać do wrogów z kuszy. Rzadko widywano mnie bez zwierzęcego towarzysza, kota Threepeeoh. Rho była paladynem, używającym świętej broni i boskich czarów leczących. Była nieustępliwa i oddana wierze. Stanowiliśmy świetną drużynę.

Jednak Rho i Zac nie byli już tak zgrani. Byłem 20-letnim studentem historii. Bladym odludkiem, który do swoich hobby zaliczał leżenie i jedzenie chipsów. Poważne problemy z samooceną powodowały, że w zasadzie nie wychodziłem z domu. Rho studiowała chemię. Była wiecznie wkurzona, impulsywna i miałem wrażenie, że manipuluje wszystkimi dookoła, w tym mną.

Sytuacja rozwijała się szybko, spędzaliśmy całe noce na farmieniu żabokształtnych gulgoczących Murloków na Wyspie Azuremyst. Sprawiało nam to więcej frajdy niż wychodzenie na miasto z „prawdziwymi" ludźmi. To było dokładnie tak odjazdowe, jakim się wydaje. Z dziewczyną u boku dużo łatwiej było zatracić się w grze. Ten proces miał w pewnym sensie terapeutyczny wydźwięk, dzięki niemu udało mi się zawrzeć nowe znajomości. Spędzałem fajnie czas z innymi ludźmi i udało mi się zapomnieć o swoich niedoskonałościach. W sieci byłem najlepszą wersją siebie. Czułem się pewniej, mając przy sobie kogoś bliskiego.

To tu działa się magia.

Lata mojego samotnego grania upływały pod znakiem wyobcowania. W pojedynkę zwiedzałem połacie świata gry, nie mając na serwerze ani jednego ziomka. Unikałem innych ludzi, podobnie zresztą jak w prawdziwym życiu. Gdy pojawiła się Rho, opuściłem swoją strefę komfortu. Zawierałem przyjaźnie i wykształciłem w sobie cechy przywódcze. Zacząłem zapuszczać się w rejony late-game'u niedostępne dla pojedynczych śmiałków. To otworzyło mi oczy. Poczułem, jaka moc płynie ze współpracy z przyjaciółmi. Dzięki nim doświadczyłem nowych rzeczy, których nigdy nie zrobiłbym w realu. I nie mam tu na myśli seksu.

Reklama

Nie kochałem się z Rho w grze, choć wykorzystywaliśmy czat do gry wstępnej. Pisała na przykład „gorąco mi", zdejmowała swojej postaci cały ekwipunek i tańczyła przede mną w samej bieliźnie. Był to jasny sygnał, że za chwilę przestaniemy grać. Bawiło mnie to – a w każdym razie tak to zapamiętałem.

Tymczasem w realu umierałem od środka. Spędzałem z Rho niemal cały czas. W szkole. W pracy. W grze. Nie wiedziałem, jak jej powiedzieć, że potrzebuję nieco oddechu. Bałem się jej. To po części wina mojego braku pewności siebie i pragnienia uniknięcia konfliktu za wszelką cenę. Nocami pochłanialiśmy cztery litry Pepsi i kilka paczek Doritosów. Nie zrozumcie mnie źle, czasem lubię zjeść niezły szajs, ale wolę, by moja kupka była zdrowa. Nie chciałbym do końca życia nosić biegunkoodpornych pieluchomajtek.

Po miesiącu zaproponowała, byśmy razem zamieszkali. Odmówiłem. Bałem się i nie ufałem jej całkowicie. I tak spędzaliśmy ze sobą aż za dużo czasu. Nasze wizje związku zaczęły się od siebie oddalać. Unikałem tematu, podsuwając jej fastfoody i spędzając wspólnie leniwe wieczory. To była tylko zasłona dymna. Zmyłka, by czuła się dobrze. By czymś ją zająć.

Może i moje ciało było w fatalnym stanie, jednak moja postać nigdy nie miała się lepiej. Całymi dniami przemierzałem fioletowe łąki, polując na potwory i zbierając ich skóry, nurkowałem w przestworach zielonego oceanu, zapuszczałem się w głąb tajemniczych jaskiń i walczyłem z potworami przekraczającymi wasze najśmielsze wyobrażenia. I to wszystko w samych bokserach przy muzyce Bon Joviego – wyglądałem w cholerę majestatycznie.

Reklama

Moi przyjaciele zaczęli planować podróż po Europie – to był mój pomysł, jeszcze z czasów, kiedy nie znałem się z Rho. Zapytali, czy wybiorę się z nimi. Wzbraniałem się, wolałem zatopić się w grze. Bałem się przyznać. Nie chciałem ich zawieść, ale Rho zachęcała mnie, żebym ich olał. Nie chciała, żebym podróżował, a ja byłem zbyt naiwny, by dostrzec, że rozłąka była tym, czego potrzebowałem. Rozstanie z każdym dniem stawało się coraz trudniejsze.


Polub nasz NOWY FANPAGE VICE Polska. Dla ludzi, orków, trolli i całej reszty.


Niedługo po całej akcji z wycieczką do Europy ukazał się Wrath of The Lich King. Dodatek dodał nowe krainy, misje i przedmioty. Moje uzależnienie nigdy nie było silniejsze. Prowadziliśmy wspólnie z Rho grupy 20 śmiałków na wyprawy w głąb wielkich lochów zwane rajdami. Poświęcaliśmy na rozmowy z tymi ludźmi więcej czasu niż na cokolwiek innego. Zacząłem czuć się za nich odpowiedzialny. Trwało to przez kilka miesięcy. Wpadłem w to po uszy. Moje oceny były tak złe, że musiałem chwilowo odstawić grę, by spróbować uratować sytuację. Z jakiegoś powodu naprawdę zależało mi na dyplomie z historii.

Rho nie oderwała się od gry, po prostu siedziała przed kompem beze mnie. Wbijała kolejne poziomy i celowo wchodziła do stref, do których ja nie miałem dostępu. Spędzała czas z innymi postaciami. Siedziałem na wykładach z greckiej mitologii, zastanawiając się, z kim właśnie gra. Zaczynałem wariować i mieć kompletną paranoję, jak to często bywa, gdy związek chyli się ku upadkowi. A ona, zamiast przychodzić do domu pachnąca perfumami innego faceta, logowała się do gry i przywdziewała zbroję, na którą byłem pewien, że nie mogła sobie pozwolić.

Reklama

Miałem na tym puncie obsesję, czułem przymus konfrontowania się z nią w świecie gry. To odpał, którego później żałowałem – coś całkiem zbliżonego do stalkingu. Logowałem się do gry, otwierałem listę przyjaciół, namierzałem jej lokalizację i pędziłem tam tak szybko, jak tylko mogłem. Przez całą drogę rozmawialiśmy na dwuosobowym czacie, ale ja chciałem tylko zobaczyć jej postać. Naprawdę wcielaliśmy się w nasze awatary. Wiem, że to smutne, ale to nie było przedstawienie. Bardzo jej zależało, żebym żył tak jak ona by sobie życzyła. Zdarzało jej się w realu naciskać na mnie, byśmy bardziej wczuwali się w nasze role. Gra przestała sprawiać mi frajdę. Nigdy więcej się nie zalogowałem.

Wyjechałem ze znajomymi do Europy. Rho naciskała, żebym codziennie do niej dzwonił. Nasz plan podróży był dość luźny, więc okazało się to niemal niemożliwe. W końcu przestałem w ogóle dzwonić – byłem gotów przetrwać gównoburzę, której spodziewałem się po powrocie.

Wróciłem odmieniony. Nie chciałem już więcej grać w WoWa. Umówiłem się z Rho, ponieważ „musieliśmy pogadać". Nie zniosła tego dobrze. Rozmowa skończyła się w momencie, w którym usiłowała uderzyć mnie w twarz. Po kilku tygodniach ochłonęła i pogodziła się z faktem, że nie wrócę ani do niej, ani do gry.

Gdy zdecydowałem się odejść od komputera i ruszyłem w podróż, nie spotykałem się z ludźmi spoza gry od przeszło roku. Byłem przerażony. Gdy podróżujesz, musisz polegać na obcych i nie możesz wciąż obstawać przy swoim. Uprzejmość i praca zespołowa przydają się na trasie. Zauważyłem, że przestałem być mięczakiem, odludkiem o słabej woli, który dostawał pietra na myśl o wyjściu z domu – bo nie taki byłem w grze. Pewność siebie niezbędną do pokonania swoich lęków nabyłem w grze. A cały syf zostawiłem razem z Rho.

Zatracenie się w grze sprzyjało mojemu rozwojowi, zarówno fizycznemu, jak i emocjonalnego. Dało mi siłę, dzięki której zakończyłem gówniany związek, zwiedziłem nieco świata i pomogło mi zrozumieć i poznać samego siebie, co procentuje po dziś dzień.

*Imię zostało zmienione w trosce o prywatność dziewczyny.