Starość: Szukając samego siebie na koncercie Limp Bizkit

FYI.

This story is over 5 years old.

Byliśmy tam

Starość: Szukając samego siebie na koncercie Limp Bizkit

W swoim czasie Limp Bizkitz było odpowiednikiem Spice Girls dla ziomali. Czy coś zostało z tej mocy?

Wcale się nie wstydzę, że będąc trzynastoletnim, znerwicowanym tłustym gryzoniem, nie widziałem świata poza Limp Bizkit. Moi rówieśnicy szukali pocieszenia w pisaniu pamiętników lub odbijali gałę od ściany, a mnie ciągnęło pod scenę na której rządził Fred Durst. "Nookie" stało się słowem na seks, z którym jeszcze nie miałem żadnych doświadczeń; wbijałem na rodzinne obiadki w odwróconej czapeczce Red Yankees. Jakoś mniej więcej w 2000 roku spotkałem Dursta na festiwalu Reading. Podpisał się na mojej koszulce. W życiu nie byłem bardziej szczęśliwy.

Reklama

Przełom tysiącleci był dziwny nie tylko w muzyce. Świat znajdował się pod urokiem Tony'ego Blaira, a Afganistan, atak na World Trade Center, prezydentura Busha Jr. - wszystko to miało dopiero nadejść. Świat nie był idealny, to jasne, ale nie wsiały nad nami chmury nieuchronnej zagłady, przepowiadane każdym dzisiejszym twittem. Można było bez żadnej ironii obnosić się z ciuchami moro, portfelami na łańcuchach i optymizmem. Być może to właśnie te okoliczności okazały się niezbędne, aby ekipa czterech gości z Florydy, którzy całkiem na poważnie próbowali pożenić rap z rockiem, stała się najpopularniejszym zespołem na świecie (mimo tego, że jeden z nich z niewyjaśnionych powodów zawsze występował wymalowany w barwy wojenne). W tamtych czasach nie nękały nas nawroty paranoi oraz samoświadomość, o czym mogą zaświadczyć absurdalnie szerokie gacie jakie nosiłem na imprezach.

Wszystko się jednak zmienia. Dorastamy, a nasze nadzieje i naiwność ustępują miejsca serii porażek wczesnej dorosłości. Znajdujemy własny mundur, golimy baki, zapuszczamy brody i przestajemy wymachiwać pięściami przy "Rollin". Coś jednak pozostało… Ponad dekadę od szczytu kariery wśród woni hot-dogów, Limp Bizkit, wciąż żyją i mają się dobrze. Co ciekawsze, nadal przyciągają ogromne tłumy. Zaledwie kilka tygodni temu zagrali wyprzedany koncert w Wembley Arena (wspomagani przez innych ulubieńców z przeszłości, Korn) - sali mieszczącej dwanaście i pół tysiąca osób. Ale kto dziś chodzi na ich występy? I czy mają jeszcze coś do zaoferowania byłemu hardkorowemu fanowi, który zdążył się zestarzeć? Sprawdziłem to osobiście, pocąc się w samym środku Wembley Arena.

Reklama

Nie powiem, że poczułem się jak dziesięć lat temu, ale było blisko. Publika się postarzała, gacie znacznie zwęziły, a ochroniarze stanowczo bardziej przejmowali się robotą. Ale nadal nie brakowało nieczytelnych nazw na czarnych koszulkach, skórzanych bransoletek i kolorowych pasemek w uczernionych włosach. Jak również wyniosłych milczących gotek, uśmiechniętych łowców nostalgii i klasycznych, nawalonych metalowych wszarzy. Świat przez ostatnie szesnaście lat dość mocno się zmienił, ale fani metalu i rocka na wieki pozostali w tym samym miejscu, skazani na nienawiść do rodziców, która będzie ich trawić do czasu, gdy wybuchające słońce pochłonie naszą planetę.

Czterdziestosześcioletni Fred Durst nieco się zestarzał, trochę posiwiał. Miesiączkowo czerwone wielkie gacie i wędkarski kapelutek uzupełnia dzisiaj posiwiałą brodą. I rapuje, wrzeszczy dokładnie te same nadąsane teksty, co przed laty. Przypomina kapitana Steve Zissou, który wyruszył na szeroki ocean nu metalu, by wraz z wierną, podstarzałą załogą po raz ostatni zapolować na tego cholernego rekina lampartowatego. Wes Broland, z twarzą wymalowaną białą farbą, tak by przypominała czaszkę, wygląda tak jak zawsze - niczym ojciec, któremu trochę odbiło z okazji Halloween i wystraszył wszystkich kumpli swojego dzieciaka. Ja w tym czasie zdążyłem schudnąć, dożyć trzydziestki i zacząłem nosić rozpinane swetry. Musiałem więc zapytać samego siebie: co ja właściwie robię w tym miejscu?

Reklama

Trudno to wyjaśnić. Z początku każdy kawałek wyglądał tak samo: rap, refren, rap, refren, budowanie napięcia, dzikie pogo, koniec. Nietrudno zrozumieć, dlaczego ówcześni krytycy nie darzyli ich wielką sympatią, choć za dzieciaka zupełnie tego nie łapałem. Obrana przez zespół formuła okazała się jego największym triumfem: wiesz czego się spodziewać, więc każdy utwór działa, jak kieliszek tequili w środku tygodnia. Trzepanie łbem przy takich kawałkach jak "Faith", "Boiler", "Full Nelson" przywracało twoje ciało do dawnego stanu, pozbawionego dzisiejszej samoświadomości.

Nu metalowe zespoły, którym udało się przebić do mainstreamu, takie jak Limp Bizkit czy Papa Roach, były czymś niezwykłym. W odróżnieniu od Linkin Park czy Nickelback, miały zbyt wiele pretensji do świata, żeby uwieść masową publiczność, a ich muzyka - inaczej niż w przypadku Slipknot czy Deftones - była zbyt pospolita, by doczekały się uznania za mistrzów gatunku. Nigdy jednak niczego nie udawały, więc starzeją się godnie. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi czasu i okoliczności, Limp Bizkit znajdowali się przez pięć lat u szczytu niewyobrażalnej kariery i napisali wystarczająco wiele dobrych piosenek, by wypełnić nimi całą wieczność, o czym może zaświadczyć każdy, kto trafił na ich koncert, tańczył do "Significant Other", albo łamał sobie nogi, próbując dobiec pod scenę przy pierwszych riffach "Break Stuff".

Muzyka może być dobra z najróżniejszych powodów, czy będzie to Björk, Beyoncé, czy właśnie Limp Bizkit. Jasne, że teksty w rodzaju "the captain's drunk your world is Titanic floating on the funk" nie poruszają żadnej czułej struny w sercu i nie wzbudzają większych emocji, poza być może odrobiną mdłości, ale czy to oznaczą, że "My Generation" nie ma żadnego kopa? Moim zdaniem, oraz zdaniem czterdziestu siedmiu milionów ludzi, którzy kliknęli ten kawałek na YouTube: jasne, że ma!

Muzykę Limp Bizkit zawsze odbierało się intuicyjnie. Dziewięćdziesiąt procent ich kawałków to doskonałe numery do otwierania walk bokserskich. Ich muzyka ma zagrzewać do walki, do zdzierania koszulki, do machania paluchem na kumpli i pozbywania się wszystkich zahamowań. Dziś łatwo o tym zapomnieć, ale Limp Bizkit było prawdziwą instytucją. W swoim czasie piskliwe "Yeah" i "C'mon" Freda Dursta cytowano równie często co "Przyjaciół". Byli czymś w rodzaju Spice Girls dla wszystkich prawilnych ziomków i osiągnęli tę pozycję głównie dzięki idealnemu zrównoważeniu wściekłości i zabawy - choć zdarzały im się też dojrzalsze momenty jak "Behind Blue Eyes" czy "Eat You Alive". A to, co działało na początku stulecia, działa także i dziś.

To właśnie ta młodzieńcza radość i brak hamulców jest głównym powodem, dla którego ja i podobni mi ludzie wciąż wydajemy pieniądze, by zobaczyć ich dwadzieścia lat później. Łatwo spojrzeć na Dursta i stwierdzić "dorośnij wreszcie". Ale czy to konieczne? Jasne, gdyby próbowali przebić się dzisiaj, skończyliby się szybciej niż wznowienie "Peep Show". Tylko czy to ważne? Żyjemy w ponurych czasach i jesteśmy tego w pełni świadomi. Być może to właśnie doskonała chwila, by założyć za trzy numery za szeroką koszulkę i pokrzyczeć jakieś bzdury o tym, że ona jemu, a on jej.

Toma Ushera znajdziesz też na Twitterze.