Stefan Wesołowski: Rzeczywiście mam słabość do techno

FYI.

This story is over 5 years old.

Wywiady

Stefan Wesołowski: Rzeczywiście mam słabość do techno

Zapraszamy na spotkanie z jednym z czołowych polskich post-klasyków.

Praca z klasycznym instrumentem to lata ciężkiej harówy, setki wyrzeczeń, a spodziewany efekt często i tak nie następuje. Na szczęście w przypadku Stefana Wesołowskiego i jego skrzypiec wszystko potoczyło się w dobrym kierunku. Na tyle dobrym, że 28 kwietnia nakładem francuskiej oficyny Ici D'ailleurs ukaże się album gdańskiego artysty zatytułowany "Rite of the End". Materiał zostanie opublikowany we współpracy z publisherem Wesołowskiego, legendarnym Mute Song (reprezentującym też interesy Swans, Bena Frosta, czy Nicka Cave'a).

Reklama

Nam Stefan opowiedział zarówno o pracach nad albumem, przenoszeniu obrazu na dźwięk i zaletach klasycznego wykształcenia muzycznego, jak też współpracy z Piotrem Kalińskim (Hatti Vatti) i swojej słabości do techno.

Noisey: Niedługo swoją premierę będzie miał twój album "Rite of the End". Długo kazałeś nam na niego czekać…
Stefan Wesołowski: Nie planowałem tego, tak wyszło. Staram się traktować pisanie muzyki jak regularną pracę, do której codziennie się siada i się z nią zmaga, niezależnie od tego czy ma się natchnienie, czy się go nie ma. O ile działa to w przypadku np. muzyki do spektakli czy filmów, a nawet w przypadku jakichś współpracy z innymi muzykami, o tyle stuprocentowo autorskie albumy muszą we mnie dojrzewać i wykluwają się same. Tak było w przypadku "Liebestod", tak samo jest teraz z "Rite of the End". Po prostu nagle okazuje się, że niezależnie od jakichś założeń i planów, z różnych szkiców zaczyna się samoistnie układać jakaś zupełnie inna historia, której nie planowałem i która koniecznie chce się urodzić. Ciężko mi więc traktować to jako typową pracę, to jednak bardziej zakiełkowanie jakiejś myśli, noszenie jej w ciąży i w końcu bóle twórczego porodu.

Czy single "Seven Maidens" oraz "Frame II", które do tej pory się ukazały, oddają w pełni klimat albumu, czy to tylko drobny wycinek historii, którą zamierzasz nim opowiedzieć?
Raczej nie drobny, bo też nie jest to jakaś ogromna rozmiarowo płyta, ale jednak wycinek. Dla mnie oczywiście cały album tworzy jakąś historię i spójność, ale mam nadzieję, że każdy utwór może też funkcjonować samodzielnie i jako ten wycinek z całości nieść swoją część historii i swój kolor. Te dwa utwory są akurat mocno instrumentalne, na płycie jest to zrównoważone dość mocną obecnością ciężkiej, przestrzennej elektroniki.

Reklama

W jaki sposób podchodzisz do albumu jeżeli chodzi o jego konstrukcję?
Kiedy już zabieram się za nagrywanie albumu to z gotowym pomysłem i z konkretną wizją finalnej formy. Tyle tylko, że zanim faktycznie się za to zabiorę, przewija się przez moją głowę mnóstwo myśli, jaką ścieżkę wybrać i ostatecznie to ścieżka sama rozwija mi się pod nogami. Dla przykładu: mój nowy album miał być czymś zupełnie innym. Myślę, że nie zdradzę tu już żadnej tajemnicy jeśli powiem, że któregoś razu Filip Berkowicz programujący wówczas jeszcze festiwal Sacrum Profanum zaproponował mi napisanie utworu specjalnie na festiwal. Uznałem, że to świetny pretekst do nagrania nowej płyty, bo nie dość, że jest motywacja, są środki, dostaję do dyspozycji świetny zespół instrumentalistów, to jeszcze premiera odbyłaby się na znakomitym festiwalu. Wymarzona opcja! Chwilę później jednak Filip został odwołany z funkcji dyrektora artystycznego festiwalu, a razem z nim ustalany przez niego program. Byłem tak napompowany energią, że władowałem ją w inne zamówienie, w którym korzystałem z własnych dawnych szkiców. Okazało się że to właśnie ten trop skierował mnie w stronę nowego albumu.

Historia albumu "Rite of the End" rozpoczęła się od kompozycji do wystawy fotografii Francisa Mesleta, którą przygotowałeś na zamówienie założyciela Ici D'ailleurs, Stéphane'a Grégoire…
To było właśnie to zamówienie. Początkowo starałem się pisać i nagrywać ilustracje dźwiękowe specjalnie na tę okazję, ale w momencie kiedy urwał się temat Sacrum Profanum, odczułem silną potrzebę sięgnięcia głębiej i po mocniejsze środki, to nie był moment na akwarelowe pejzaże. Stéphane któregoś razu powiedział, że jest tak wielkim fanem mojego utworu "Hoarfrost" (który ukazał się kilka lat wcześniej na składance nieistniejącej już wytwórni Few Quiet People), że byłby gotów zrobić specjalną winylową edycję tylko dla tego jednego numeru. Poważnie połechtało mi to wtedy moją próżność, ale odmówiłem, bo chciałem najpierw nagrać kolejny długogrający album. Nagle jednak zestawiłem nowy szkic, nad którym pracowałem pod tę wystawę, z "Hoarfrost" właśnie i zorientowałem się, że one mocno się zazębiają i przyciągają. Z ciekawości zacząłem przeglądać inne dawne szkice i znów znalazłem kolejne elementy układanki. Wtedy już wiedziałem co robić dalej i muszę przyznać, że na tym etapie całkowicie zarzuciłem próby podporządkowywania się jakimś wizualnym artefaktom i po prostu skupiłem się na konstruowaniu płyty, nad rozwijaniem istniejących szkiców i nad dokomponowywaniem tego, czego mi brakuje.

Reklama

Jedna z fotografii Mesleta znalazła się też finalnie na okładce płyty. W jaki sposób obraz, czy fotografia może stać się inspiracją do napisania muzyki? Jak przełożyć bodźce wizualne na dźwięk?
Może być inspiracją i to mocną. Zresztą wszystko może być taką inspiracją. Raz bardziej symboliczną, raz mniej, ale jednak. W tym wypadku nawiązanie do serii zdjęć Francisa było tylko początkowym rzuceniem ziarenka na ziemię, a dalej potoczyło się już bez prób dosłownego przełożenia zdjęć na język muzyki. Oczywiście można iść w opcję stuprocentowej ilustracji muzycznej, na zasadzie "Obrazków z wystawy" Musorgskiego, imitować szczegóły obrazu barwami instrumentów, korzystać z ich faktury i intuicyjnych skojarzeń. Ale można też ugryźć to od bardziej abstrakcyjnej strony: próbować wyłapać podobny nastrój, podobną barwę, podobną atmosferę. Tutaj tak było w przypadku pierwszego szkicu, a potem poleciało już lawinowo, bez odniesienia do konkretnych zdjęć.

Czy twój album najlepiej odbierać właśnie w zestawieniu z konkretnymi fotografiami, czy muzyka zyskała tu już samodzielny byt i nie wymaga dodatkowych bodźców?
Zyskała samodzielny byt już na początku pracy i nie wymaga dodatkowych bodźców (śmiech).

Twoje płyty są wydawane przez zagranicznych wydawców, co stwarza duże szanse na znacznie szerszy zasięg wydawnictw, niż mógłby to zagwarantować jakikolwiek polski wydawca. Przez to jednak promocja materiałów odbywa się głównie za granicą, a w Polsce jesteś zdany w zasadzie głównie na siebie. Jakie są plusy i minusy takiego układu?
Dużo zawdzięczam moim wydawcom. "Liebestod" zostało wydane w Important Records, znalezienie się w jednym katalogu z Eliane Radigue czy Pauline Oliveros to była dla mnie wielka radość i zaszczyt, bo to po prostu światowy top kompozytorek i kompozytorów muzyki XX i XXI wieku. To oczywiście nie sprawia, że sam automatycznie staję się klasykiem muzyki najnowszej, ale jednak przyjęcie do tak wąskiego katalogu tak prestiżowej wytwórni to wielka nobilitacja. Dzięki temu mojej płyty posłuchał Stéphane Grégoire i zaproponował reedycję "Komplety" w Ici D'ailleurs, dzięki temu posłuchali jej także ludzie z Mute z Danielem Millerem na czele i zaproponowali kontrakt publishingowy. I znów wszedłem w jakieś niesamowite zupełnie grono, bo Mute reprezentuje przecież Nicka Cave'a, Swans, Johanna Johannssona czy Underworld. To oni skontaktowali mnie ze Stevanem Rileyem, reżyserem nominowanego do nagród BAFTA filmu "Listen to me Marlon" o Marlonie Brando, do którego napisałem oryginalną muzykę. Kiedy tak o tym myślę, to wydaje mi się, że ten układ nie ma minusów. Rzeczywiście, macki moich wydawnictw niespecjalnie starają się sięgać do Polski, ale jest tu też grono ludzi, pasjonatów muzyki i dziennikarzy, którzy trzymają rękę na pulsie niezależnie od skali promocji i okazują swoje zainteresowanie niezależnie od niej. Z kilkoma mam bezpośredni kontakt i staram się na bieżąco ich informować co tam u mnie się dzieje.

Reklama

W Ici D'ailleurs wydaje także inny polski wykonawca, również z Gdańska - Trupa Trupa. Znacie się? Lubicie?
Znamy to za mało powiedziane (śmiech). Jesteśmy przyjaciółmi, nasza przyjaźń ma zabarwienie wręcz rodzinne. Z Grzegorzem łączy mnie głęboka, braterska, choć nie wolna od gwałtowności i perturbacji więź. Wspieramy się, pomagamy sobie, inspirujemy, a przede wszystkim bardzo często się spotykamy w gronie najbliższych przyjaciół. Najchętniej na łonie natury. Spędzamy długie godziny przy winie w ostępach leśnych, gdzie bardzo często otaczają nas zwierzęta. Naprawdę! Któregoś razu byliśmy tylko we dwójkę i nagle przyszły dwie sarny i lis. Popatrzyły na nas chwilę i jedna z saren oraz lis poszły sobie, natomiast druga z saren usiadła pięć metrów od nas i siedziała tak przez dwie godziny, póki tam byliśmy. Jak my ruszyliśmy w stronę domów, ona poszła w las.

A Stephane, szef Ici D'ailleurs, przyleciał w zeszłym roku na mój koncert w gdańskim Żaku, grałem wtedy przedpremierowo "Rite of the End" podczas Dni Muzyki Nowej. Poznałem go wtedy z chłopakami z Trupy, wziął od nich płytę i całkiem słusznie się zachwycił.

Z kolei wspólny publisher, czyli Mute Song, łączy cię z Karoliną Rec. Oboje zestawiacie instrument smyczkowy z elektroniką, zdarzało się wam również dzielić scenę. Śledzisz muzyczne poczynania Karoliny, jak jej zeszłoroczny album wydany przez FatCata?
Tak, Karolina to moja koleżanka jeszcze z czasów szkolnych! Sądzę że mimo używania podobnych narzędzi sporo nas różni i uważam, że to jest świetne. Bardzo ją lubię i bardzo jej kibicuję.

Reklama

Tematem nie do uniknięcia w wywiadzie z twoim udziałem jest wspomniane wcześniej zestawianie klasyki z elektroniką. Co skłoniło cię, żeby zacząć łączyć te dwa nurty? W muzyce nie brakuje takich projektów, problemem jest jednak często ich głębia i poziom artystyczny…
Dla mnie elektronika to narzędzie takie samo jak każde inne. To nie jest opcja pt. Tiesto symfonicznie, używam elektroniki po prostu jako jeden z instrumentów, jedno z narzędzi. Tak jak wiolonczela wnosi swoją barwę, swój szum, swoje częstotliwości, tak samo elektronika może wnieść to, czego inne instrumenty nie emitują. Czasem odczuwam potrzebę, żeby z tych narzędzi korzystać, czasem zupełnie nie. W tej chwili nagrywam muzykę do filmu dokumentalnego o Walerianie Borowczyku i korzystam tylko z instrumentów akustycznych, zero elektroniki. Zgadzam się, że z głębią połączeń elektroniki z instrumentami, nazwijmy to, klasycznymi, bywa bardzo różnie. Ale nie sądzę, żeby można i warto było próbować szyć aż tak pojemny worek, żeby każdy rodzaj połączeń tam umieścić.

Jeszcze bardziej niż w twojej solowej twórczości, obecność elektroniki jest słyszalna w projekcie Nanook of the North, który stworzyłeś razem z Piotrem Kalińskim (Hatti Vatti). Stworzenie muzyki towarzyszącej filmowi, biorąc pod uwagę chociażby twoją rozsławioną ścieżkę do filmu o Marlonie Brando, była chyba dość przyjemnym wyzwaniem?
Tak naprawdę tutaj film był też tylko pretekstem, zupełnie tak samo jak ze zdjęciami Francisa Mesleta i moim nowym albumem. Muzyka, którą nagraliśmy z Piotrkiem nie jest obliczona pod konkretne sceny, to jest bardziej materiał zainspirowany duchem tego filmu.

Reklama

Część materiału zarejestrowaliście w studiu należącym do Olafura Arnaldsa. Wiele dobrego słyszałem o tym miejscu. Czy rzeczywiście można tam muzycznie poszaleć, czy jest nieco przehajpowane?
To na pewno niesamowite miejsce do pracy. Dwa kroki od wzburzonego oceanu, z okien rozpościera się widok na fale, wybrzeże Reykjaviku i czarne, wulkaniczne wzgórza na horyzoncie. Nie tylko praca, ale i samo przebywanie tam było wspaniałym przeżyciem. Jeśli chodzi o sprzęt, którym tam dysponowaliśmy, pewnie znalazłyby się znacznie lepiej i bardziej bogato wyposażone studia nagrań, ale było zupełnie ok. No i mocno szaleliśmy na KORGU PS-3100, co za maszyna!

Zdążyłeś już przesłuchać nowy materiał Piotrka "SZUM"?
Przesłuchałem już jakiś czas temu, a wczoraj nawet byłem na koncercie. Piotrek nagrał super płytę, jestem pod ogromnym wrażeniem. Jest nieprzewidywalna, złożona, wielowątkowa, a przy okazji zachowuje taką post-taneczną pulsację.

Słyszałem trochę o twojej słabości do techno. W tej działce bardziej odnajdujesz się w klimatach Detroit, czy wolisz ciężke, berlińskie deep techno? A może minimalistyczne i dystopijne, skandynawskie techno, sygnowane logo wytwórni Northern Electronics?
Zdecydowanie Berlin, chociaż przy "The Art of Stalking" Suburban Knight też by główka się pokiwała. Mam rzeczywiście słabość do techno, bo w swojej najlepszej odsłonie łączy w sobie pierwotną obrzędowość, ekstatyczność, z konstrukcją bliską muzyce współczesnej. Z nowszych przykładów najlepiej obrazuje to twórczość Andy'ego Stotta czy Pantha du Prince. Wspaniałe, wciągające, głębokie rzeczy.

Reklama

Czy w obecnych czasach, kiedy kilkukrotną platyną pokrywają się projekty mające z muzyką niewiele wspólnego, a o powodzeniu decyduje bardzo często skuteczny marketing, a nie muzyczna treść, klasyczne wykształcenie muzyczne, czy dyplom akademii muzycznej ma jakiekolwiek znaczenie?
Na pewno ma to znaczenie dla kogoś, kto wiąże swoją przyszłość z nauczaniem w szkole czy w akademii, albo z pracą w filharmonii. Po prostu wszędzie tam, gdzie rzeczywiście dyplom jest integralną częścią podania o pracę. W innych przypadkach z całą pewnością można sobie poradzić bez tego.

Czy warsztatowo, przy samodyscyplinie i silnej woli da się dojść do zbliżonego poziomu będąc samoukiem?
Zależy o jakiej dziedzinie wykształcenia muzycznego mówimy. Jeśli chodzi o grę na instrumencie na poziomie wirtuozowskim - nie sądzę.

Skrzypce nie są łatwym instrumentem. Zdarzało ci się, że miałeś ich dość i jedyne czego chciałeś, to rzucić ten instrument w cholerę?
Skrzypiec nie miałem nigdy dość, natomiast wielokrotnie miałem dość świata, który jest zbudowany wokół edukacji muzycznej. Trzeba mieć bardzo specyficzną konstrukcję psychiczną, żeby przejść bez bólu przez wszystkie szczeble tej edukacji. To jest świat, w którym im jesteś zdolniejszy, tym wcześniej wprowadza się ciebie w "dorosły świat", twoje beztroskie dzieciństwo się kurczy, a zostaje praca, współzawodnictwo, i rozmawianie ze starszymi ludźmi na pokoncertowych rautach. Podróżowanie, opuszczanie lekcji, słuchanie o swojej wyjątkowości, a potem powrót do szkoły i konfrontacja z nauczycielami przedmiotów ogólnych, którzy traktują wszystkie te rzeczy jak widzimisię i pokazowo sprowadzają cię na ziemię groźbą niezaliczenia roku przez nieobecności. Sytuacja dla dziecka zdecydowanie schizofreniczna. Ja miałem na szczęście dość silny charakter i radziłem sobie z tym, ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia.

Natomiast wracając do skrzypiec, od czasu, kiedy zacząłem zajmować się głównie komponowaniem, przestałem codziennie ćwiczyć na skrzypcach i straciłem dawną formę, za którą coraz mocniej tęsknię. Wykonywanie Sonat Brahmsa, Partit Bacha, koncertów Prokofieva, czy Sibeliusa ukształtowało moją wyobraźnię muzyczną. Zresztą sądzę, że jestem lepszym skrzypkiem niż kompozytorem. Pewnie do tego wrócę.

Co zdecydowało o tym, że dziś Stefan Wesołowski wydaje swój album w znanej francuskiej oficynie, jest wspierany przez renomowane Mute Song i muzycznie znajduje się właśnie w tym miejscu?
Nic, poza robieniem swojego. Bez wyrachowania, ale za to z determinacją.

Na koniec, proszę powiedz jeszcze, czy i gdzie będziemy mogli zobaczyć Cię i usłyszeć w najbliższym czasie?
W najbliższym czasie raczej nie będzie okazji, bo mocno angażują mnie nagrania do filmu i teatru, które niedługo mają swoje premiery. Natomiast pracujemy nad serią koncertów jesienią. Będą w kilku miastach Europy, w Stanach, będą i w Polsce.