The Weeknd - Starboy

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

The Weeknd - Starboy

The Weeknd nie tylko obciął swojego szalonego i uroczego zarazem mopa z dredów, ale zarazem jakby stracił... no wiecie - to co wyróżnia prawdziwego faceta.

Rozczarowanie roku? Chyba wszystko na to wskazuje. Bo The Weeknd nie tylko obciął swojego szalonego i uroczego zarazem mopa z dredów, ale zarazem jakby stracił… no wiecie - to co wyróżnia prawdziwego faceta. A niby taki ogier z niego był. Muzycznie również. A tu klops. Nie dajcie się więc nabrać dziewczyny - żaden z niego Gwiezdny Chłopiec. Co najwyżej sypialniany czaruś za 7 dolarów za album, za godzinę. Z małym hakiem.

Reklama

Nieźle zamieszał swoją trylogią ni to EP-ek, ni to mikstejpów "House of Balloons", "Thursday" i "Echoes of Silence" - nie powiem, porwała mnie ta jego świeża, już wysmakowana i przemyślana, a przez to bardzo intrygująca interpretacja rytmów z pogranicza r&b, nowego soulu, electro i - niech będzie - downtempo. Chciało się słuchać The Weeknda we wspomnianym 2011 roku. Bo zaciekawiał i obiecywał wiele. A przecież kredyt na przyszłość dostał wówczas - od fanów i krytyków - ogromny. Ale czy go spłacił? Śmiem wątpić.

Na debiutanckim krążku "Kiss Land" z 2013 roku ten kanadyjski Etiopczyk nadal zachwycał. Na przykład mnie. Choć przecież nie tylko. Wciąż spowity lekką aurą tajemnicy i niedopowiedzenia trafił do bardziej zorientowanych słuchaczy. Ale to nie był cios niczym mocny prosty w splot słoneczny - płyta ani artystycznie, ani tym bardziej komercyjnie udana. Porównywany do Drake'a, którego zresztą zaprosił do współpracy przy utworze "Live For", najwyraźniej pozazdrościł sławniejszemu koledze po fachu. Napisany i nagrany z wielkim rozmachem, a przez to okrutnie - komercyjny (i promowany aż pięcioma singlami) krążek "Beauty Behind the Madness" sprzed ponad roku wystrzelił Abela Tesfaye do pierwszej ligi wokalistów r&b. Czy zasłużenie? Zdania na ten temat są mocno podzielone, bo prócz sprzedaży w USA na poziomie potrójnej platyny i Grammy w kategorii urban album krytycy nazwali ten materiał miałkim i banalnym. Najnowszy, gorący jeszcze "Starboy" okazuje się niestety jeszcze większą muzyczną wydmuszką.

Reklama

Choć przecież tytułowy, okrutnie taneczny singiel nagrany wraz z legendarnymi Daft Punk (z)robił spory apetyt na coś więcej. Coś innego, świeżego, przebojowego. - The Weeknd zaprasza nas na taneczną imprezę. I robi to w znakomitym stylu - zanotowałem sobie słuchając pierwszy raz tego utworu. Pomyślcie - ależ to byłaby rewolucja, gdyby zamiast (po raz kolejny) do sypialni, ten kanadyjski kocur zaprosił nas tym razem na dancefloor! Niestety - prócz zamieszczonego na finał "I Feel It Coming", czyli drugiego wypustu stworzonego ze wspomnianym, legendarnym francuskim duetem, tylko "False Alarm" ma parkietowy potencjał. Po raz kolejny lądujemy więc w atłasach, jedwabiach i co tam jeszcze ma w swojej alkowie ten sympatyczny, aczkolwiek coraz bardziej rozczarowujący (przynajmniej muzycznie) soulowy kochaś.

W efekcie album nagrany niemal na jednym patencie, czyli podlanym elektroniką i mocno "upopowionym" r&b niemiłosiernie się dłuży. W czym również wina coraz bardziej denerwującej (też tak macie?) wokoderowej maniery wokalnej autora. Wyłuskiwanie z tego materiału pojedynczych smaczków w rodzaju miniatury "Stargirl Interlude" z Laną Del Rey czy naprawdę tłustych featuringów Kendricka Lamara ("Sidewalks") oraz Future'a ("All I Know") to (za) mała rekompensata za poświęcenie. I cierpliwość w obcowaniu z tym ciągnącym się - przez 68 minut - jak flaki z olejem krążkiem.

Przesadzam? W takim razie posłuchajcie chociażby "Love to Lay" czy chyba najbardziej koszmarnego w tym zestawie "Die for You" - to są przecież utwory w sam raz dla Justina Biebera lub jego imiennika Timberlake'a, a nie Franka Oceana czy Kanye Westa, którym The Weeknd najwyraźniej chce dorównać. Niestety te cykające, niemal trapowe bity to nie ta sama liga, a co najwyżej średnio udana podróbka. Bo o ociekających lukrem i tanią erotyką, a często również mizoginistycznym nadęciem tekstach szkoda nawet wspominać.

A więc muzyczne rozczarowanie roku? Dla mnie jedno z największych. Zresztą, oceńcie sami.