FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Swans - The Glowing Man

Nie dajcie się zwieść - zmiany w Swansach to nie tyle ewolucja, co raczej wyrazista kosmetyka, doprowadzenie formuły do jej kresu.

Dwa lata temu "To Be Kind" zatrzęsło niezalowym środowiskiem, a moda na brzmienie Swans stało się faktem. "The Glowing Man" to więcej tego samego wraz z kilkoma zmianami, które sprawiają, że album jest bardziej przyswajalny niż ostatnie dokonania grupy dowodzonej przez Michaela Girę.

"Monumentalne" to prawdopodobnie pierwsze słowo, jakie przyjdzie wam na myśl, kiedy powrócicie pamięcią do dwóch ostatnich krążków Swans - "The Seer" z 2012 i "To Be Kind" z 2014. Te niewątpliwie imponowały swoim rozmachem, umiejętnością budowania napięcia z przecież bardzo ograniczoną paletą środków. W końcu zaś doprowadziły do faktu, że Michael Gira ze swoim zespołem Swans z powrotem wspiął się na parnas. Ba, z łatwością można było stwierdzić, że po ponad trzydziestu latach od założenia zespołu Łabędzie nagrały swoje opus magnum, jakim niewątpliwie jest "To Be Kind". "The Glowing Man" to może nie krążek tak zintensyfikowany, przez co nie wprawia słuchacza w osłupienie, jakiego można było doświadczyć po poprzedniku. Ma za to coś, czego tam brakowało - miejsce na oddech.

Reklama

Kiedy na dwóch poprzednich krążkach centrum stanowiły przede wszystkim te walące słuchacza młotem po twarzy trzydziestominutowe utwory takie jak "Bring The Sun" czy tytułowe "The Seer", tak przy "The Glowing Man" można odnieść wrażenie, że grupa skupiła się na wyciszaniu. To te najmniej intensywne momenty zdają się być kluczowe dla kompozycji, a przy okazji dają odpocząć słuchaczowi. W związku z tym najnowszy krążek wydaje się lżejszy i bardziej strawny dla słuchacza niż poprzednicy. Przede wszystkim jednak przez tę zmianę środka ciężkości momentalnie odczuwalny jest zbliżający się zmierzch aktualnej inkarnacji Swansów.


Polub nasz fanpage i zajrzyj na Instagrama


Owszem, "Cloud of Forgetting" i "Cloud of Unknowing" czy wreszcie "Frankie M" oraz numer tytułowy to kontynuacja doskonale znanego nam kierunku. Mamy więc liczne muzyczne zabawy w bawienie się nastrojami, przewijające się w tle i wiercące uszy słuchacza dronowe gitary oraz perkusje o niemal ołowianym ciężarze. Krótko mówiąc: wszystko, czego można było spodziewać się po Swans, widząc w ciągu ostatnich dwóch lat ich występ na żywo.

Widocznie lider zespołu zaczął dostrzegać ścianę, do jakiej dochodziła grupa, bo już "When Will I Return" z gościnnym udziałem Jennifer Giry, żony lidera zespołu, "People Like Us" oraz kończące krążek "Finally Peace" wydają się powrotem do czegoś, czego dawno w twórczości Swans nie słyszeliśmy - piosenek. No, przynajmniej są krokiem w tę stronę. O ile bowiem pierwsza z tych kompozycji bliższa jest nieskrępowanym eksperymentom o post-rockowej podbudowie, znanym z czasów "Soundtracks for the Blind" [krążek z 1996, po którego nagraniu Swans zawiesili działalność na 14 lat - przyp. red.], o tyle dwa pozostałe stanowią powrót do klimatów znanych z gotyckiego okresu Łabędzi oraz drugiego projektu Michaela Giry, folkowego Angels of Light.

Nie dajcie się zwieść - zmiany w Swansach to nie tyle ewolucja, co raczej wyrazista kosmetyka, doprowadzenie formuły do jej kresu. Prawdziwej rewolucji można oczekiwać dopiero po kolejnym albumie, który - według zapowiedzi lidera - nagrany zostanie w odświeżonym składzie. Póki co prawdopodobnie większość uczuć, jakie żywiliście do "The Seer" i "To Be Kind", dotyczyć będzie również "The Glowing Man". I bardzo dobrze, bo to przecież doskonałe zwieńczenie bezbłędnej trylogii.

Swans - The Glowing Man, 2016, Young God Records