FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Solange - A Seat at the Table

Historia trochę jak z bajki o Kopciuszku, trochę jak z mokrego snu Stephena Baldwina.

​Kiedy Destiny's Child okupowało listy przebojów, Solange towarzyszyła grupie jako tancerka. Kiedy Beyoncé zyskiwała status samodzielnej megagwiazdy, Solange mogła liczyć co najwyżej na uznanie alternatywy. Kto mógł zatem przewidzieć, że kiedy Beyoncé wypuści najlepszy album w karierze, przez wielu z miejsca obwołany płytą roku, kilka miesięcy później Solange wyda krążek co najmniej równie dobry, zyska uznanie daleko poza środowiskiem wyznawców czarnej muzyki, przestanie być "tą drugą siostrą Knowles".

Reklama

Scenariusz rzeczywiście dość zaskakujący, ale gdy się chwilę zastanowić, nie taki znowuż utopijny. Solange od początku zdradzała duży potencjał. Jej debiut sprzed kilkunastu lat, nazwany tak, jakby już wtedy odczuwała potrzebę wyjścia z cienia - "Solo Star" - wypełniał jeszcze generyczny pop/r&b, ale też jakich rewelacji należało się spodziewać po nieopierzonej nastolatce. Z czasem zaczęło być coraz lepiej - na "Sol-Angel and the Hadley St. Dreams" wokalistka z niezłym skutkiem zwróciła się w stronę retro-brzmień Motown, zaś na epce "True" sprzed czterech lat udanie eksperymentowała pod okiem Deva Hynesa z synthpopem i nowofalowymi naleciałościami. Dopiero jednak "A Seat at the Table" jest albumem, który ociera się o wybitność.

Solange porzuca upbeatowe rytmy na rzecz miękkiego, ciepłego neo soulu podbitego funk-jazzem. Kołyszące bity, wyraziste basy i fortepianowe melodie wespół z ekspresją artystki i zaangażowaną liryką tworzą strukturę zgoła paradoksalną, bo z jednej strony przejrzyście gładką, przystępną, niemal sterylną, z drugiej - mocarną, esencjonalną, bezkompromisową. Jeżeli elegancja może być zadziorna - lub odwrotnie: zadziorność - elegancka, to jest to właśnie ten przypadek. Punk soul byłby chyba adekwatnym określeniem, jeśli już musimy bawić się w szufladki.

Ideologicznie płyta Solange wpisuje się w silny obecnie nurt afrocentrycznego feminizmu, który w tym roku przyniósł nam już tak wspaniałe nagrania, jak "HEAVN" Jamili Woods, "D+Evolution" Esperanzy Spalding czy "Freetown Sound" Blood Orange'a. I - oczywiście - "Lemonade" Beyoncé.

Reklama

Dobrze, miejmy to już za sobą. Otóż nie zamierzam tutaj wartościować, rozstrzygać, która z sióstr jest lepsza. I nie tylko dlatego, że mierzi mnie nieustająca wojenka w tym kontekście, irytują internetowe flejmy ery plemiennych podziałów i filozofii albo-albo. Nie zamierzam, bo dla mnie obie siostry doskonale się uzupełniają. Obie ucieleśniają idee Black Lives Matter i Black Girl Magic, tyle że Beyoncé pozostaje przy tym bardziej ekstrawertyczna, Solange - introwertyczna. Beyoncé wzywa do akcji, wiedzie swoją Formację na barykady, wymachuje bejsbolem, odpowiada agresją na agresję. Solange zaprasza do stołu, "krzyczy szeptem", preferuje pokojowe rozwiązania, namawia do solidarności i samoakceptacji. Beyoncé jest jak Assata Shakur, Solange - jak Rosa Parks.

Tytuł "A Seat at the Table" nawiązuje do wiersza Langstona Hughesa "I, Too, America". Poeta używa stołu jako metafory narodu, gdzie "ciemniejszy brat" nie może partycypować w codziennym rytuale w jadalni, tylko jest odsyłany do kuchni, spychany na ubocze. Solange podejmuje wątek również w utworze "Don't You Wait", gdzie śpiewa o czarnych braciach i siostrach, którzy "budowali kraj karmiący każdego", a wciąż nie są traktowani na równych prawach. Proklamowane z godnością, spokojne, acz stanowcze "don't" jest zresztą jednym z głównych motywów albumu. "Don't Wish Me Well" celebruje potrzebę samodecydowania, "Don't Touch My Hair" dotyka tego samego tematu autonomii czarnej kobiety, co "Dear White People" Justina Simiena.

Najbardziej przejmująca jest jednak Solange wtedy, gdy mówi o doświadczeniach uniwersalnych pod każdą szerokością geograficzną, bez względu na rasę czy płeć, jak w singlowym "Cranes in the Sky", który urokliwie lekką formą odsyła do dokonań Minnie Ripperton, ale treść ma już znacznie cięższą - artystka spowiada się z depresji, przed którą uciekała w alkohol, seks, muzykę czy zabawę. "I tried to dance it away" - po kilku seansach z longplayem nie sposób pozbyć się z głowy takich linijek.

Solange maczała palce w każdym tekście i każdej kompozycji na płycie, ale niewiele mniej imponuje różnorodna i nieoczywista lista osób, które zaprosiła do współpracy. Produkują tu m.in. Questlove, Raphael Saadiq, Majical Cloudz, Dave Sitek z TV on the Radio, David Longstreth z Dirty Projectors, Patrick Wimberly z Chairlift. Wokale kładą Sampha, Kelela, Lil Wayne, Q-Tip, Tweet, The-Dream, BJ the Chicago Kid. W skitach śpiewają a cappella Kelly Rowland i Nia Andrews, mama Tina Lawson tłumaczy różnicę między czarną dumą a niechęcią do białych, tata Matthew Knowles przywołuje anegdotę z lat szkolnych, kiedy to był prześladowany przez Ku Klux Klan. Jest rodzinnie, a zarazem profesjonalnie - wszyscy pracują na konstrukcję albumu z prawdziwego zdarzenia, albumu przez duże A, takiego, jakiego chce się słuchać wielokrotnie od początku do końca.

I kiedy Master P zamyka całość słowami "przybyliśmy tu jako niewolnicy, wychodzimy jako królowie", po płytach takich jak ta jakoś trudno to brać za patetyczną przesadę. Nie da się ukryć - rządzą.