FYI.

This story is over 5 years old.

Czytelnia

Kamasi Washington: mistrz ukształtowany przez ojca

Ojciec Kamasiego Washingtona, Rickey, odegrał fundamentalną rolę w jego karierze. Żeby trzymać syna z dala od kłopotów, ciągle znajdował mu jakieś zajęcia, podsuwał książki w rodzaju autobiografii Malcolma X i zbudował domowe studio nagrań.

Materiał pierwotnie ukazał się w papierowym wydaniu VICE

Godzinę przed pierwszym dużym występem Kamasiego Washingtona w Nowym Jorku, poznałem jego ojca. Rickey stanął za stoiskiem płytami w klubie Le Poisson Rouge, gdzie odbywał się występ. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest ojcem saksofonisty, który w zeszłym roku, zarówno na swoim debiutanckim albumie "The Epic" jak i na doskonale przyjętym "To Pimp a Butterfly" Kendricka Lamara przypomniał młodemu pokoleniu, jak brzmi społecznie zaangażowane, ekspresyjne jazzowe fusion. Nie miałem również pojęcia, że Rickey też był muzykiem i to utalentowanym - grywał w swoim czasie z takimi sławami, jak Diana Ross i Temptations. Szczerze mówiąc, z początku uznałem go za namolnego dziadka, który chce mi wcisnąć płytę za trzydzieści pięć dolców. - Stary! - zaczepił mnie, gdy mijałem stoisko. - Weź kup tę płytę. - Pomachał w powietrzu solidną kartonowa okładką. - Jeśli nie zrobisz tego dziś, później wydasz na nią majątek na Ebayu.

Reklama

Mówił oczywiście o "The Epic" Kamasiego, monumentalnej kolekcji siedemnastu utworów, wśród których można było znaleźć naprawdę wszystko - od ekstatycznego peanu na cześć Malcolma X po soulowy, bardzo słodki i uczuciowy aranż "Clair de Lune" Claude’a Debussego.

Wbrew podejrzeniom "epicki" tytuł płyty nie ma związku z jej długością (imponujące sto siedemdziesiąt minut muzyki), wywodzi się natomiast ze snu Kamasiego. Pewnego dnia młody saksofonista wyśnił historię dzielnego młodzieńca, który stanął do walki o tytuł "Strażnika", mierząc się z potężnym, starym wojownikiem. Cała tę sagę możemy usłyszeć w utworze otwierającym album "Change of the Guard" (Zmiana warty) - zaaranżowanym na trzydziestodwuosobową sekcję smyczkową, chór anielskich głosów oraz dziesięcioosobowy jazzowy skład pod przewodnictwem Kamasiego.

Dziś Kamasi znajduje się tej samej sytuacji, co młody wojownik z jego snu. Jego debiutancki, trzypłytowy album zdobył pierwszą w historii nagrodę American Music Prize, znalazł się też we wszystkich podsumowaniach najlepszych płyt roku, od Pitchforka po Rolling Stone. Na muzyka posypała się lawina pochwał oraz ofert współpracy od uznanych artystów, między innymi Flying Lotusa i Kendricka Lamara. Błyskawicznie uznano go za zwiastuna zupełnie nowej ery jazzu.

Trzeba przyznać, że to zdumiewający sukces, zwłaszcza w wykonaniu chłopaka z Inglewood. Przecież dorastając w Kalifornii w latach 90. łatwiej było się nauczyć gangsterskich powitań, niż studiować progresję akordów. Ale jak wyjaśnił mi sam Kamasi, nie ma tym niczego zaskakującego. Cały swój sukces zawdzięczał miłości i olbrzymiemu oddaniu ze strony ojca.

Reklama

Kilka miesięcy po występie w Le Poisson Rouge spotkałem obu Washingtonów w nowojorskim hotelu Drumont przy 34 Ulicy. Muzycy przyjechali do miasta na kolejny wyprzedany koncert, tym razem w znacznie większej sali - Webster Hall. Dowiedziałem się przy tej okazji, jak wielką rolę odegrał Rickey w życiu swego syna. - Mój własny ojciec był włóczęgą - tłumaczy z uśmiechem Rickey, nucąc przy tym "Papa was a Rolling Stone". - Wszędzie miał swój dom.

Dziadek Kamasiego również był muzykiem, ale trudno mówić o jakiejkolwiek więzi, która łączyłaby go z synem. Rickey spotkał swojego tatę tylko raz, w dzieciństwie. Tamtego dnia ojciec był skłonny obiecać mu dosłownie wszystko. Ale zarówno rower, jak i wspólne wypady na mecze koszykówki pozostały w sferze obietnic. Kolejna próbę pojednania się z ojcem Rickey podjął dopiero po narodzinach syna. - Szukałem jakiegoś męskiego wzorca - wyjaśnia Rickey. - Kogoś, kto mi powie, jak sobie z tym wszystkim poradzić. Kiedy odszukałem mojego wujka, dowiedziałem się od niego, ze tata właśnie zmarł. To wtedy zrozumiałem, że muszę się wyrwać z tego środowiska, skończyć z tym wszystkim.


Polub fanpage Noisey Polska, żeby być z nami na bieżąco


Był rok 1981, a Rickey doskonale sobie radził jako muzyk. Miał własny zespół, Raw Soul Express, w którym połączył elegancję klasycznych kompozycji z funkowymi brzmieniami. Ceniono go jako flecistę, producenta, aranżera oraz muzyka sesyjnego. Stał u progu sukcesu. - Moja kariera nabrała rozpędu - wspomina. - Uświadomiłem sobie jednak, że każdy muzyk jakiego znam musiał się wyrzec domu, ubezpieczenia oraz rodziny. Porzucali własne dzieci. Mój ojciec też się przecież mną nie interesował. Im bardziej się nad tym zastanawiałem, tym mocniej czułem, że muszę się zając tym dzieckiem.

Reklama

Zamiast wyruszyć w kolejna trasę, Rickey osiadł w Inglewood i zatrudnił się jako nauczyciel muzyki, żeby mieć czas na opiekę nad synem. - Modliłem się, żeby mu się udało - przyznaje. - Modliłem się, żeby dokonał czegoś wielkiego, pociągnął za sobą ludzi, zyskał ogromną moc.

Jego modły zostały wysłuchane na długo przed nagraniem "The Epic". Rickey szybko zrozumiał, że Kamasi jest niezwykle uzdolnionym dzieckiem. - Bawił się przy fortepianie całymi godzinami - wspomina. - Ma w sobie dużo dyscypliny, to bardzo istotne. Wielu zdolnych muzyków przekonało się, że sam talent często nie wystarczy. To właśnie dyscyplina pomaga stawić czoła trudnościom i osiągnąć mistrzostwo. Cieszę się, że Kamasi ma ten dar.

W drodze z Inglewood do Webster Hall nie obyło się oczywiście bez przeszkód i wybojów. Lata 90. były w tej okolicy niezwykle niebezpieczne. Kamasi miał przyjaciół po obu stronach wojny gangów - jego matka mieszkała na terenie kontrolowanym przez Cripsów, ojciec żył wśród Bloodów. Dzielnica słynęła z rekordowej liczby zabójstw, a popkultura w tamtym czasie tworzyła tak kuszący obraz gangsterskiego życia, że trudno mu było się oprzeć.

Foto Shane J. Smith

- Kultura promowała wtedy bardzo negatywny obraz - wyjaśnia Kamasi. - Ale my tego wcale tak nie odbieraliśmy. Każdy jedenastolatek chciał być gangsterem, marzył o tym, żeby ludzie się go bali. Nie wiem, czy tata zdawał sobie sprawę, jak mocno to na nas wpływało. W tym wieku sam nawijałem jak najprawdziwszy gangsta.

Rickey walczył z wpływem popkultury, zapoznając syna z dziedzictwem ich rasy. Ojciec, uczący go, by przedstawiał się jako Afroamerykanin, to jedno z najwcześniejszych wspomnień Kamasiego. Rickey nadał mu zresztą imię upamiętniające starożytną stolicę Królestwa Aszanti, symbol afrykańskiej jedności. Żeby trzymać syna z dala od kłopotów, ciągle znajdował mu jakieś zajęcia i podsuwał książki w rodzaju autobiografii Malcolma X. - Nawet jeśli nie miałem nic konkretnego do roboty, to szybko się nauczyłem, żeby wyglądać na zapracowanego, inaczej tata natychmiast znajdował mi jakieś zajęcie - wspomina saksofonista. - Właśnie dlatego zainteresowałem się muzyką. Kiedy ćwiczyłem, ojciec zostawiał mnie w spokoju.

Reklama

Rickey zainstalował studio nagraniowe w swojej kawalerce i pozwalał synowi ćwiczyć razem z kolegami, wierząc, że granie przyniesie chłopakom większe korzyści, niż pałętanie się po ulicach. Mieli do dyspozycji perkusję, klawisze, fortepian, mikrofony, mnóstwo jedzenia oraz gry wideo. Chłopakom niczego więcej w sumie nie trzeba. - Poza kobiecą dłonią - dodaje Ricky. - Brakowało kogoś, kto by nad nimi zapanował. Ja pozwalałem im siedzieć do późna. Dopóki zajmowali się czymś pożytecznym, starałem się im nie przeszkadzać.

Kiedy Kamasi skupił się na opanowaniu saksofonu, ojciec pokierował nim w nieco subtelniejszy, ale równie ważny sposób. - Jako siedemnastolatek miałem własny zespół, Young Jazz Giants - wspomina. - Graliśmy tylko swoje, autorskie kawałki. Ludzie przychodzili nas chwalić po każdym występie. Ale nie tata. Zawsze potrafił się do czegoś przyczepić - albo fałszowaliśmy, albo zgubiliśmy rytm.

Chociaż grał już z największymi, od Snoop Dogga po Pharoaha Sandersa, największą radość sprawiła mu pierwsza pochwała z ust ojca. - W ostatniej klasie liceum wystąpiłem ze swoim zespołem. Przywykłem już do tego, że tata zawsze znajduje jakieś niedoróbki. Niczego innego się nie spodziewałem. A on przyszedł i powiedział, że brzmieliśmy całkiem nieźle. Nie potrafiliśmy w to uwierzyć. Tata niczego nie skrytykował. To była dla nas najważniejsza chwila tego wieczoru.

Dziś Rickey nie szczędzi pochwał synowi i jego muzykom. Nastąpiła faktyczna zmiana warty. Kamasi przejął pałeczkę z rąk ojca i kierowany miłością do muzyki, zaszedł o wiele dalej niż ktokolwiek - oprócz Rickeya - mógł się spodziewać. A to przecież dopiero początek jego kariery. Jak wyjawił w niedawnym wywiadzie dla "Rolling Stone’a", na kolejnym albumie znajdzie się kompozycja na trzydzieści dwa saksofony. Trudno o lepszy dowód na to, jak miłość i oddanie ze strony ojca wzbudziły w Kamasim nieustające pragnienie poszerzenia granic własnej sztuki.

Widać to również podczas ich wspólnych występów. W Webster Hall zobaczyłem jak piętnaście tysięcy fanów powitało Rickeya gromkimi brawami. Ojciec Kamasiego stanął w kręgu fioletowego światła, popatrzył na syna, zamknął oczy i zagrał na swoim złocistym flecie. Kamasi dołączył po chwili. Nad sceną popłynęły dwie przeplatające się melodie i wszyscy na sali mogli poczuć, jak ojciec z synem przekształcają łączącą ich miłość w przepiękną muzykę.