FYI.

This story is over 5 years old.

Byliśmy tam

Naphta w Azji - odc. 1

Poznawanie ludzi z całego globu, ich muzycznych zajawek, podejścia do życia i do miejsc, w których żyją - to bezcenne doświadczenia, które inspirują, ale i dają bardziej ludzkie podejście do muzyki.

Archiwum autora

Jedną z największych zalet działania w branży muzycznej jest możliwość podróżowania. Poznawanie ludzi z całego globu, ich muzycznych zajawek, podejścia do życia i do miejsc, w których żyją - to bezcenne doświadczenia, które inspirują, ale i dają bardziej ludzkie podejście do muzyki. Dzięki uprzejmości Akimbo i DJ’a Grounda, miałem wyjątkową okazję promować swój debiutancki album w Korei Południowej i Japonii. Ciężko oddać temu doświadczeniu sprawiedliwość przy pomocy skromnej relacji, ale jedno jest pewne - to była inspirująca muzycznie podróż, obfita w odkrycia i niespodzianki.

Reklama

Musicie też wiedzieć jedno - mimo, że trasa po Azji brzmi jak segment dokumentu w VH1, to mojej wyprawie bliżej było do backpackerstwa muzycznego, aniżeli do błyszczących tras koncertowych. O ile w Seulu poruszałem się po w miarę wydeptanych przez innych muzyków ścieżkach, tak w Japonii zszedłem do głębokiego, psychodelicznego undergroundu, który nie zwykł gościć zbyt wielu artystów z zewnątrz. Co z tego wyniosłem (spoiler: masę nowej muzyki i inspirujące znajomości) - dowiecie się niedługo.

Po długim locie wylądowałem w stolicy Korei Południowej - był to również dzień pierwszej imprezy trasy, więc potrzebowałem specjalnych środków na utrzymywanie w pionie. Jak się okazało, wspaniałe koreańskie jedzenie przepijane soju (alkoholowym napojem na bazie ryżu, z dostępną gamą smaków) było najlepszą przedimprezową regeneracją. Miałem okazję zagrać w Pistil, sympatycznym miejscu, które mimo niewielkich rozmiarów gości najróżniejsze postaci z całego świata - tydzień po mnie grał tam French Fries, niedługo przede mną Lefto. Klub był zlokalizowany w Itaewon - dzielnicy Seulu, która właśnie przechodzi proces gentryfikacji i jest artystycznym i rozrywkowym punktem koreańskiej stolicy. Sztuka i rozrywka zlokalizowane w Itaewon mają zdecydowanie undergroundowy charakter - z racji bliskości amerykańskich baz wojskowych, dzielnica w przeszłości miała złą reputację - to właśnie tam żołnierze mogli zaspokajać tę bardziej szemraną część swoich potrzeb.

Reklama

Warm day in Seoul #hike #smog

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Naphta (@sailornaphta) 1 Kwi, 2016 o 12:46 PDT

Dzisiaj Itaewon to najróżniejsze kluby, bulwar ze sklepami i restauracjami, ale i bardzo interesująca, stara część, w której znaleźć można ciekawe przybytki (księgarnię LGBT, anarchistyczny sklep designerski, czy rzemieślnicze punkty w tradycyjnym stylu), bazar na ulicy i siedzibę Seoul Community Radio, które właśnie wystartowało pod czujnym okiem Mike’a Shinsa. Mike, który przyjechał do Korei z Wielkiej Brytanii, przynależy do sporej społeczności ludzi Zachodu zamieszkujących Seul. Zazwyczaj ich historia jest podobna - przyjechali jako nauczyciele języka angielskiego lub pracowali dla armii i zostali na miejscu, zachwyceni koreańską stolicą. Można znaleźć wśród nich osoby w stanie zawieszenia, które korzystają z Azji jak z bufetu, ale jest też sporo aktywnych, autentycznie zaangażowanych w życie miasta osobowości - takich jak Mike.

W Itaewon znajdziemy również Cakeshop - jeden z najbardziej znanych undergroundowych klubów w Azji. Cakeshop ma tych samych właścicieli, co Pistil - miałem okazję poznać Gabe’a, jednego z nich. Razem z Woody’m (który pracuje przy klubie) reprezentują kanadyjską diasporę w Seulu i standardową opowieść: obaj przyjechali uczyć angielskiego, a po czasie weszli w klubowy biznes, w którym radzą sobie doskonale, mimo bezkompromisowych zasad (Gabe jest wręcz dumny, że mógł odmówić Skrilleksowi, łącznie z tym, że nie chciał wpuścić go do klubu na niespodziankowego seta). Cakeshop co tydzień gości znamienite postaci elektronicznego undergroundu - np. chwilę po moim wyjeździe grał tam RP Boo, a w maju zagra spora reprezentacja wytwórni Stones Throw.

Reklama

Seul ma niesamowitą energię, co nie tylko objawia się na imprezach (publiczność jest entuzjastyczna i energiczna, czego doświadczyłem w trakcie imprezy w Pistil), ale i w wielu inicjatywach na terenie miasta, które wydaje się ignorować potrzebę snu. Byłem tam tylko tydzień, ale codziennie coś się działo - impreza na dachu, zorganizowana przez młodą ekipę w dzielnicy starych magazynów (gdzie można było znaleźć także klub z eksperymentalnym jazzem i heavy metalową piwnicę), wizyta u latynoskiego artysty, który przerabia swoją restaurację na wspólną, twórczą przestrzeń, ciekawy występ S A Y C E Ta z Francji (którego poznałem na kolacji razem z Anoraakiem - francuski artysta został po swoim koncercie, żeby pomóc z wizualkami S A Y C E Ta - oczywiście nie obyło się bez rozmów o polityce i radosnego szkalowania Polski). Oczywiście, Seul to wielkie miasto i choćby z tego powodu tyle się tam dzieje, ale nie da się ukryć, że ma również gigantyczną energię, generowaną przez młodą społeczność żądną zabawy i rozwoju.

Zresztą nie tylko młodzi lubią się bawić - wybraliśmy się do baru, gdzie DJ gra bardzo rzadkie koreańskie płyty z dawnych lat (Floating Points podczas wizyty w Seulu kupił jedną z nich - za 500 dolarów). Koreańskie groovy, rock psychodeliczny i tradycyjny pop rozruszały bywalców baru w najróżniejszym wieku.

Amazing bar with oldschool korean music #records #seoul #atmosphere #groove

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Naphta (@sailornaphta) 5 Kwi, 2016 o 9:53 PDT

Reklama

Wróćmy jeszcze do mojej nocy w klubie Pistil. Grał ze mną mój serdeczny przyjaciel poznany na Red Bull Music Academy w Madrycie w 2011 roku - Akimbo - który nie tylko zorganizował mój przyjazd do Azji, ale i gościł mnie w swoim domu przez tydzień.

Akimbo (a w zasadzie Rhylon Durham) jest Amerykaninem mieszkającym w Korei już ponad 7 lat. Jego żona, Da In, jest Koreanką i bardzo ciekawą artystką. Rhylon jest żywotnie zainteresowany kulturą Korei i życiem artystycznym Seulu, więc ciężko byłoby mi znaleźć lepszego przewodnika. Młodsi didżeje szukają u niego legitymizacji, a on sam jest rezydentem i promotorem w Cakeshop i Pistil, a także organizatorem koncertów z muzyką świata, z naciskiem na Afrykę. Po każdym wieczornym wyjściu na miasto wracaliśmy do jego domowego studia i pracowaliśmy nad muzyką do 5-6 rano - muszę przyznać, że mieszanka mojego jet laga, smakowych soju i wyśmienitych przekąsek stanowiła dobre paliwo dla kreatywności. Rhylon nagrywał tradycyjnych muzyków koreańskich i właśnie na tych nagraniach pracowaliśmy w pocie czoła - efekty usłyszycie zapewne wkrótce, do jednego z numerów powstaje teledysk, który będzie ożywioną wersją ikonicznego obrazu koreańskich władców! Koniecznie sprawdźcie miksy Akimbo - zaczynał jako perkusista w ciekawym zespole Lhasa, a skończył jako świetny DJ i obiecujący producent z dostępem do naprawdę unikalnej perspektywy.

Razem z nami zagrał również Xin Seha - obiecująca postać koreańskiej muzyki, młodzieniec, który wiele zawdzięcza Dam-Funkowi. Xin Seha grał DJ seta, w którym boogie funk pięknie mieszał się z bujającym, syntezatorowym housem, ale jego asem w rękawie są występy live. Koreańczyk jest nie tylko ciekawym producentem - jest też całkiem niezłym wokalistą, a jego utwory, często okraszone kapitalnymi teledyskami (do których angażuje np. tancerzy vogue), są podziemnymi hitami. Co ważne, Xin Seha śpiewa po koreańsku, co w mieście owładniętym obsesją na punkcie Zachodu, jest bardzo mocną decyzją. Ma również sporą świadomość własnego wizerunku - tajemniczy uwodziciel na aksamitnych bitach to całkiem solidny start.

Reklama

Nasz wieczór w Pistil zamykał Minii - młody, ambitny DJ z Seulu. Rhylon sam był zaskoczony jego grooviastym setem - chłopak wziął sobie do serca ducha imprezy i specjalnie się przygotował. Minii jest pod wieloma względami uosobieniem młodego Seulu - dobrze ubrany, energiczny człowiek, który jest ambitny i głodny wrażeń, ale również bardzo ciekawy świata i tego, co może z niego czerpać, żeby ulepszać swoje skille.

Mój tygodniowy pobyt w Seulu był tylko rozgrzewką przed wizytą w Japonii - dzięki w miarę ustabilizowanemu planowi dnia (pobudka, spacer na Seoul Tower, wyjście na miasto, studio do rana) mogłem zbierać siły, a Rhylon zadbał o mój psychiczny trening przed wylotem do Osaki. Bo Seul, mimo dość odmiennego vibe’u od Europy, był bardzo przytulny - Koreańczycy chwalą sobie naukę języka angielskiego, są także w dziwny sposób Zachodem zafascynowani. Nie mówiąc o tym, że najwięcej czasu spędziłem wśród ekspatów, z których większość pochodziła z USA i Kanady - mimo dość częstych kontaktów z Koreańczykami, ani przez moment nie czułem wyalienowania czy zagubienia (co zdarzało się w Japonii). Seul mnie oczarował - swoimi ulicami, na których często nie ma chodników (co mnie, wroga motoryzacji przyprawiało o palpitację serca, ale się przyzwyczaiłem), niespożytą energią, przepięknymi widokami (mimo smogu, który kumuluje się nad miastem dzięki samochodom i uprzejmości Chińczyków), niezapomnianą kuchnią i wspaniałymi ludźmi.

Naładowany pozytywną energią mogłem zebrać się na samolot do Osaki, gdzie zaczynałem tour po Japonii, składający się z czterech imprez (Osaka, Okayama, Tokio i Sendai).

Ale o tym wkrótce!