FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Michael Kiwanuka - Love & Hate

Na drugim albumie Kiwanuki dominuje melancholia serwowana w niespiesznym tempie, ale daleko tu do taniej ckliwości, jednostajnych rytmów zdolnych zanudzić słuchacza.

Jest taka teoria, że najlepsze płyty to gotowe soundtracki do filmów istniejących tylko w naszych głowach. No więc dla mnie "Love & Hate" stanowi wymarzoną ścieżkę dźwiękową alternatywnej wersji "Django" Quentina Tarantino. Obraz jest czarno-biały. Bohaterowi nie porwano dziewczyny, sama odeszła. Nie ma Christopha Waltza, nie ma dowcipnych dialogów, nie pada ani jeden strzał. Bohater uzbrojony jedynie w gitarę snuje się po bezkresnych równinach. Śpiewa rozdzierająco smutne piosenki, prosto z trzewi. Happy endu nie będzie. Oscary, Grammy, Złota Palma w Cannes, wzruszona rodzina Marvina Gaye’a z wrażenia przestaje sądzić Pharrella.

Reklama

Drugi album Michaela Kiwanuki nie niesie co prawda takiego ładunku emocji, jak legendarne "What’s Going On" Gaye’a, ale - a to już komplement pierwszej wody - niewiele mu brakuje. Na pewno nie jest to krążek tak przezroczysty, jak debiutancki "Home Again" sprzed czterech lat, który - podobnie jak np. "Coming Home" Leona Bridgesa - przy pierwszym kontakcie zapierał dech w piersiach, jednakże już przy kolejnych odsłuchach przynosił natrętne wrażenie obcowania z pozbawioną autonomii kopią starych mistrzów pokroju Billa Withersa czy Otisa Reddinga. Kopią bliską perfekcji, ale to trochę jak z e-papierosami - zaraz po odstawieniu tradycyjnych fajek jesteś zachwycony samą możliwością dalszego palenia, jednak szybko zaczyna ci brakować substancji smolistych.


Polub nasz fanpage, żeby nie przegapić żadnej ważnej informacji, ciekawej rozmowy czy recenzji


Na "Love & Hate" esencji jest już pod dostatkiem. Gospodarz, przy wydatnym wsparciu Danger Mouse’a, a nieco skromniejszym, choć też cennym - Inflo i Paula Butlera, wreszcie pokazuje charakter. Album otwiera prawdopodobnie najlepszy opener, jaki słyszałem nie tylko w tym roku, ale i na przestrzeni ładnych paru lat. Gdyby gimnazjaliści nie zawłaszczyli przymiotnika epicki, właśnie jego bym tu użył. W dziesięciu minutach "Cold Little Heart" zawiera się niemal wszystko to, za co kochamy korzenną muzykę Zachodu: psychodeliczny blues-rock, soul w stylu nagrań Isaaca Hayesa do blaxploitation, orkiestrowe suity rodem ze ścieżek Ennio Morricone do spaghetti westernów, gitarowe solówki à la Hendrix, w końcu - akustyczna folkowa ballada, którą Kiwanuka zaczyna śpiewać dopiero w okolicach piątej minuty. A że śpiewa o własnym wstydzie, nieuczciwości wobec samego siebie, ten potężny numer sprawia równocześnie wrażenie bardzo intymnego.

Reklama

I taka jest też cała płyta - oparta na kontrastach, paradoksach. Introwertyczna i ekstrawertyczna. Staromodna i nowoczesna. Weźmy choćby przepięknie wyklaskany "Black Man in a White World". Utwór z chórami niczym z kościoła baptystów na głębokim Południu, z zaśpiewami jak z plantacji niewolników dodających sobie otuchy podczas katorżniczej pracy, a zarazem jak najbardziej współczesny komentarz do palących problemów rasowo-klasowych, które wokalista, syn uchodźców z Ugandy, zna przecież z pierwszej ręki. "I’m in love, but I’m still sad / I’ve found peace, but I’m not glad" - do opisania rozdarcia jednostki w dzisiejszym świecie niekiedy wcale nie trzeba oświeconych esejów samozwańczych znawców i mędrków, w zupełności wystarczą tego typu prostolinijne deklaracje, jeśli je tylko podać z odpowiednim zaangażowaniem - a takie mocarny głos Kiwanuki generuje bez wysiłku.

I choć na płycie dominuje melancholia serwowana w niespiesznym tempie, daleko tu do taniej ckliwości, jednostajnych rytmów zdolnych zanudzić słuchacza. Kiedy tylko wkrada się ryzyko monotonii, nagle pojawia się np. dynamiczna linia basu, jak w "One More Night", nie bez kozery przywodzącym na myśl kawałki, jakie Danger Mouse produkował dla The Black Keys. Kiedy już-już mógłby nastąpić przesyt oldschoolowym bluesem i jazzem, wchodzi ambientowa elektronika, jak w "I’ll Never Love".

Kiwanuka, wybitny wokalista, ale i kapitalny gitarzysta, zakochany jest jednak przede wszystkim w dźwiękach organicznych. Dlatego też w długich fragmentach bez wokalu daje spokojnie wybrzmieć tradycyjnym instrumentom - i czuć, że ma z tego podobną frajdę, co Kamasi Washington na "The Epic" czy ostatnio Maxwell na "BlackSUMMERS’night". Klasa.

Michael Kiwanuka - Love & Hate, 2016, Polydor