FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Charles Bradley - Changes

Zaśpiewy do zdarcia gardła, dzikie wrzaski, spontaniczne ozdobniki - lata naśladowania Browna odcisnęły na twórczości Bradleya wyraźne piętno, jednakże jest też w jego głosie przejmujący autentyzm, pasja, ciężar osobistych traum i doświadczeń.

Ludzkość potrzebuje takich seniorów jak Charles Bradley. Bohaterów w typie Sixto Rodrigueza z oscarowego "Sugar Mana". Żywych egzemplifikacji tezy, że nigdy nie jest za późno. Na sukces, zmianę, szczęście. Nowe rozdanie.

Film o Bradleyu też już zresztą powstał. To historia bezdomnego nastolatka sypiającego w wagonach metra, kucharza w szpitalu psychiatrycznym, faceta w depresji po morderstwie brata, wreszcie chałturnika objeżdżającego speluny i festyny z repertuarem Jamesa Browna. No i happy end - kontrakt z Daptone Records, oazą tych wszystkich "wiecznie drugich" rodem z "20 Feet from Stardom" Morgana Neville'a, i świetnie przyjęty debiut płytowy w wieku 62 lat. Krzepiące. A przecież Bradley nie jest w branży ani wyjątkiem, ani rekordzistą - taki Leo "Bud" Welch, emerytowany pracownik tartaku z delty Missisipi, pierwszy krążek wypuścił po osiemdziesiątce. Mit "american dream" się nie starzeje.

Reklama

Trzeci album Bradleya już w tytule obiecuje zmiany. I te rzeczywiście są, choć raczej kosmetyczne. Nieco nowocześniejsze (lecz wciąż korzenne) brzmienie, bardziej uniwersalne, afirmatywne teksty - bo w końcu ile można eksploatować ponure wątki autobiograficzne. Ale gwóźdź programu - ekspresyjny wokal - pozostaje niezmienny. Zaśpiewy do zdarcia gardła, dzikie wrzaski, spontaniczne ozdobniki - lata naśladowania Browna odcisnęły na twórczości Bradleya wyraźne piętno, jednakże jest też w jego głosie przejmujący autentyzm, pasja, ciężar osobistych traum i doświadczeń. Trochę jak u Tarantino czy Coenów, gdzie perfekcyjna imitacja wcale nie koliduje z autorską wypowiedzią, a wręcz służy jako jej budulec. Nieistotne, że wybił się na cudzesach, że nie pisze tekstów sam, lecz korzysta z wydatnego wsparcia kolektywu Menahan Street Band (również producentów jego nagrań) - Bradleyowi po prostu się wierzy. Jest osobowością, nie produktem.

W klimat płyty wprowadza krótkie gospelowe intro "God Bless America", w którym gospodarz przedstawia się jako ktoś w rodzaju ulicznego kaznodziei, a wtórują mu organy i chór kościelny. Pierwszy pełnoprawny utwór, "Good To Be Back Home", przynosi tyleż prostą, co efektowną refleksję artysty stęsknionego za krajem/domem po światowej trasie, zaś warstwie lirycznej towarzyszy kapitalny funkowy groove, bardzo w stylu Browna. Schowane tu za gitarą dęciaki w następnym numerze, jamującej balladzie "Nobody But You", wychodzą przed szereg. Kolejny "Ain't Gonna Give It Up" to znów chill, choć na trochę żywszym beacie; przyjemna piosenka, która jednak niczym szczególnym się nie wyróżnia.

Rewelacją jest za to utwór tytułowy, cover Black Sabbath, śpiewany przez Bradleya z takim zacięciem, z głębi trzewi, jakby to od zawsze był jego własny kawałek. Po jeszcze jednej petardzie, rockandrollowym "Ain't It a Sin", krążek wytraca impet. Trzy kolejne numery o znamiennych tytułach - "Things We Do for Love", "Crazy for Your Love" oraz "You Think I Don't Know (But I Know)" - to całkiem ładne, a zarazem dość generyczne staroszkolne R&B.

Potem jednak grzechy zaniechania zostają odkupione z nawiązką - "Change for the World" to już soul à la Gil Scott-Heron, dojmujący apel o porozumienie ponad podziałami w czasach Ferguson i Trumpa. "I ain't afraid to love ya" - pojednawczo deklaruje reprezentant Daptone - i jest w tych słowach siła perswazji obamowego "Yes We Can". Z kolei zgrabnie domykający całość "Slow Love", tym razem rzecz jak z dyskografii Otisa Reddinga, odchodzi od podtekstów politycznych, ale podobnie z całą mocą przypomina, na jakiej emocji ufundowano ten album.

I jeśli "Changes" nie zostanie klasykiem na miarę "What's Going On" Marvina Gaye'a, to nie tyle przez kilka słabszych momentów, ile przez oczywistą oczywistość, że jak by nie zaklinać rzeczywistości i konsolety, nie uzyska się dziś takiego brzmienia, jak w latach siedemdziesiątych. Nie da się na nowo wynaleźć koła ani powtórzyć epoki. Za to w tak modnej obecnie konwencji retro soulu Charles Bradley nie ma sobie równych. Skądinąd bardzo utalentowani młodzi wykonawcy, jak Leon Bridges czy Benjamin Booker, musieliby pobrać od życia jeszcze niejedną bolesną lekcję, by tak śpiewać. Czego im, mimo wszystko, życzyć nie wypada.