FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Mac Miller - GO:OD AM

Ponad godzinny odlot z płynącym jak mało który raperem w tle.

Wydawało się, że będzie Macaulayem Culkinem tej gry - białym dzieciakiem, z którego można się pośmiać kiedy zostanie sam w domu, a potem cmokać z konsternacją, że wyrósł na zamulonego ćpuna. Ale nie, bo już poprzednie "Watching Movies With the Sound off", mimo ogromnego przerostu formy nad treścią, pokazało, że jest potencjał na dużo, dużo więcej. I na pierwszej płycie dla fonograficznego molocha Mac ów potencjał realizuje. Budzi się z letargu, życie wyraźnie mniej go uwiera, może nawet zaczyna wchodzić w dorosłość, przygotowując się do roli dobrego ojca, dobrego męża i dobrego Amerykanina.

Reklama

Uff, przestaję, bo trochę patetycznie się zrobiło. Raper potrafi być słodki jak miód i rozrzewniająco romantyczny, ale choć się otrząsnął, zachował trochę zdrowej dekadencji, pozwalającej snuć mu opowieści z życia bogatych i bezwstydnych, te o randkach na Fidżi, ustach słodkich jak kiwi i obiadach z 40 dań. Czasem ukąsi czymś w rodzaju "Beast, I'm a dog, got a squad full of K-9s", generalnie używa jednak mnóstwa słów by powiedzieć relatywnie niewiele. Doceniam prostolinijność, brak zażenowania w mówieniu o sobie różnych rzeczy, choć i tak za dużo tu przewózki, "muzyki, która czyni białych ludzi wściekłymi". Nadal nie jest to raper, którego należałoby słuchać szczególnie uważnie, za to słucha się go z ogromną przyjemnością. A to dlatego, że flow jest wszechmocny. Stylówa zmęczonego, wyluzowanego i bardzo pewnego siebie gościa prowadzi zarówno do bardzo zręcznego podśpiewywania, Eminemowego dilu słów, jak i do wyczynów zdolnych zawstydzić najbardziej porobionych chicagowskich drillowców. "When in Rome" to ten moment, w którym bas gniecie żołądek, a rozpędzony raper z dawką histerii w głosie doszczętnie ryje beret. Dialog z samplowanym Curtisem Mayfieldem w "Ascension" też wypada pięknie.

Wśród producentów jest trochę starych znajomych (znakomicie dysponowani I.D. Labs, SAP, Thundercat) i paru nowych gości (Shamoney XL, Frank Dukes, DJ Dahi). Kompozycje potrafią żyć własnym życiem, zaskakiwać, urzekać detalami. To jazz, soul, dub i psychodela poklejone z takim wyczuciem klimatu, że można dojść do wniosku, że ktoś tu chciał mieć własne "ATLiens", przynajmniej dopóki onirycznych, kleistych, lewitujących podkładów nie przetnie pełnokrwisty trap. Mac Miller z potężną ekipą towarzyszącą dostarczył 70-minutowy album, z którego nie wyrzuciłbym ani jednego kawałka, nawet tego z brzmiącym tu wyjątkowo jak człowiek Chief Keefem. Nie lada osiągnięcie.