FYI.

This story is over 5 years old.

Wywiady

Twój pierwszy zespół to pierwsza miłość

Muzyka jest przezroczysta materią, jeśli spędzisz nad jej nagrywaniem zbyt wiele czasu będzie to słychać - straci energię - powiedział nam Mark Gardener z Ride.

Ride, mat. prasowe

House Of Love, Slowdive, My Bloody Valentine. Artur Rojek korzysta z przywileju szefa Off Festivalu i rokrocznie sprowadza do Katowic swoich ulubionych artystów z czasów młodości. Takich, którzy odcisnęli na nim piętno swej wrażliwości i bez wątpienia pomogli mu ukształtować się jako muzykowi. Ilu z was obstawiało, że w tym roku takim strzałem będzie świeżo reaktywowany Ride? Ekipa Andy’ego Bella (w ostatnich latach znanego głównie jako muzyka Oasis i Beady Eye) i Marka Gardenera intesywnie koncertuje od kilku miesięcy, grając jako gwiazda festiwali od teksańskiego SXSW po hiszpańską Primaverę i zbierając przy tym entuzjastyczne recenzje. Tuż przed pierwszym koncertem Ride, który odbył się w Wielkanoc (resurrection!) w rodzinnym Oksfordzie rozmawialiśmy z Markiem Gardenerem o całym zamieszaniu, a także namówiliśmy go na trochę wspomnień. Wyszła z tego bardzo osobista opowieść…

Reklama

Czytaj wywiad poniżej.

Noisey: Kiedy zapadła decyzja o reaktywacji Ride?
Mark Gardener: Tak na serio zaczęliśmy o tym rozmawiać trzy lata temu. Przez cały ten czas spotykaliśmy się z różnych powodów - wiesz, wychodziły wznowienia płyt Ride itd. Więc czasami udzielaliśmy wywiadów (ja to robiłem też przy okazji moich solowych nagrań, produkcji) i zawsze padało to pytanie: "czy Ride jeszcze zagra, czy Ride jeszcze zagra…?". A ja naprawdę nie wiedziałem. Mówiłem: - dopóki żyjemy wszystko się może wydarzyć. Miałem też przeczucie, że jest wiele spraw niedoprowadzonych do końca. Sposób, w jaki się rozstaliśmy, był bardzo wyniszczający, wszystko się rozpadło na kawałki. Jechaliśmy bardzo szybko i rozwaliliśmy samochód. Naprawdę, to było jakbyśmy rozwalili samochód. Ale ok, to miało swoje dobre strony, zeszliśmy ze sceny w dobrym momencie.

Więc rozmawialiśmy o tym przez ostatnie trzy lata. Wiesz, każdy z nas miał swoje zobowiązania, Loz (Lawrence Colbert) grał z The Jesus And Mary Chain, teraz gra z Gazem Coombesem (ex-Supergrass), ja byłem zajęty pracą w produkcji, Andy był w Oasis i Beady Eye. A wiesz, jeśli się czegoś podejmiesz to musisz to doprowadzić do końca, nie możesz tego zostawić. Wiem, że Andy rozmawiał z Liamem (Gallagherem - red.) i Gemem (Archerem - red.) i powiedział im, że nie będzie go przez jakiś czas w tym roku z powodu koncertów Ride. Oni nie mieli z tym problemu, Gallagher powiedział, że to super, że powinniśmy to zrobić. I nie spodziewaliśmy się wtedy, że Liam rozwiąże zespół. Ale zrobił to, co w pewien sposób czyni życie Andy'ego o wiele prostszym. Liam i Gem byli naprawdę spoko i bardzo nas wspierali w tym wszystkim. To było fajne.

Reklama

Więc my też czekaliśmy na to tak samo jak publiczność. Ale też nie robilibyśmy tego, gdyby nie ciśnienie, choćby w social mediach. To pomogło nam podjąć decyzję. Wielu ludzi było zbyt młodych i nigdy nie miało szansy zobaczyć Ride. Ok, minęło 20 lat, robimy to trochę dla siebie, ale też dla wszystkich tych, którzy nas nie widzieli i tych, którzy już nas widzieli na żywo i chcą nas zobaczyć znowu. I tych ludzi jest wielu. Rozmawiałem ostatnio z Debbie (Googe - red.) z My Bloody Valentine. Powiedziała mi, że na ich koncertach jest cały przekrój demograficzny, od dzieciaków po starszych ludzi. Jestem podekscytowany - perspektywa grania tego, co ludzie chcą usłyszeć z jednej strony i rozwoju zespołu, kreatywnej pracy z drugiej. Widzę w Ride porzucony projekt i ten powrót, te koncerty, traktujemy jako krok do przodu, kolejny poziom w rozwoju. Cieszy mnie myśl o tym co wydarzy się w nadchodzących miesiącach.

Jest więc ekscytacja. A strach?
Tak, strach zawsze jest. Ale strach mnie mobilizuje, resztę chłopaków chyba też. Ride to dla nas coś niewiarygodnie ważnego, coś w co wierzymy. Nasza kapela to czterech bardzo silnych ludzi, mocnych w tym co robią, wierzących w to, co robią. Jesteśmy w doskonałej kondycji - nie tylko jako muzycy - i nigdy nie byliśmy bardziej gotowi na to by stanąć znów razem na scenie niż teraz.

Wracacie w oryginalnym składzie. Rozważaliście zastępstwa, gdyby któryś z was nie zdecydował się na powrót?
Nie, to nie byłoby już Ride. Nie potrafię sobie wręcz tego wyobrazić, to byłoby bardzo dziwne. Może np. Jesus And Mary Chain widzą to inaczej bo w ich przypadku skład zespołu zmieniał się także w początkowych latach. W Ride zawsze grało nas czterech: Andy, Loz, Steve (Queralt, basista - red.) i ja. Cieszy mnie że wszyscy się na to zdecydowali, inaczej nic by z tego nie wyszło.

Reklama

Z jakiego powodu właściwie rozstaliście się w 1996 roku?
Całe doświadczenie z graniem w Ride było bardzo intensywne, zarówno emocjonalnie jak i fizycznie. Nie byliśmy zbyt dobrzy w mówieniu "nie" wytwórni, agentom. Ciągle byliśmy w trasie, graliśmy non-stop, właściwie nie mieliśmy chwili przerwy od muzyki, od Ride. Były też pewne spięcia w zespole - Andy chciał zwrócić się w kierunku klasyki, mnie niezbyt podobał się ten pomysł. Było wiele takich problemów. Możliwe, że gdybyśmy tylko mogli wtedy odpocząć, udałoby nam się rozwiązać problemy, ale w tamtym momencie spięcia między mną a Andym były tak silne, narastały od tak dawna, że w pewnym momencie musieliśmy sobie powiedzieć "teraz chcę trochę pożyć z dala od ciebie". To było wykańczające. Przez cały ten czas, każdego roku nasze życie było zaplanowane niemal co do dnia. Wpadliśmy w rutynę. Byliśmy w potrzasku, bo chcieliśmy uszczęśliwić wytwornię i siebie wzajemnie. Czułem się uwięziony w zespole. Kiedy ciągle spędzasz w towarzystwie pięciu tych samych osób to robi się to bardzo męczące.

Z historycznego punktu widzenia to nie był chyba zły moment. Rozpad Ride zbiegł się z wybuchem popularności Britpopu, na scenie rockowej w Wielkiej Brytanii zmienił się klimat…
Tak, ale nasz koniec nie miał nic wspólnego z tym, co działo się na scenie. Powodem rozpadu byliśmy my i tylko my. Owszem, muzyczny krajobraz zmieniał się, bardzo popularny był wtedy grunge. Uwielbiałem Nirvanę, chociaż pozostałe kapele z tego nurtu nie zrobiły na mnie takiego wrażenia.

Reklama

Mnie Britpop nie interesował. Owszem, podobały mi się dwie pierwsze płyty Oasis, w tamtym czasie słuchałem też Supergrass i Radiohead, ale na dłuższą metę te rzeczy nie miały na mnie większego wpływu. Nie kumałem o co chodzi ludziom takim jak goście ze Suede. Patrzyłem podejrzliwie na wymachiwanie transparentami "hej, mamy nową eksplozję brytyjskiego grania!". Patrząc na shoegaze jako na nurt poprzedzający Britpop, myślę że shoegaze był bardziej istotny z muzycznego punktu widzenia, choć z wierzchu, w kategoriach mody nie był zbyt atrakcyjny. Wiesz, ciuchy baggy i te sprawy… Wiadomo, że Britpop wygrywał stylem, był elegancki, i to było ok. Ale ta otoczka była niestety ważniejsza od treści i to miało odbicie muzyce, jak sądzę.

Za to Andy wsiąkł w nową modę - założył przecież Hurrcane #1, wręcz podręcznikowy przykład brytyjskiego brzmienia tamtych czasów.
Tak, potem szybko wylądował w Oasis.

Ty w tym czasie wziąłeś muzyczny urlop…
Przeniosłem się do Francji. Potrzebowałem pobyć z dala przez jakiś czas od wszystkiego związanego z zespołem. Ta sytuacja mnie rozwaliła. Potrzebowałem uzdrowienia, odbudowy. Potrzebowałem czasu. To był powolny proces. Jeszcze przed wyjazdem rozpocząłem projekt The Animalhouse, ale nie udało nam się długo go utrzymać. W 2002 roku zacząłem występować sam, zagrałem trasę po Stanach w tym między innymi na SXSW w Austin. Stwierdziłem wtedy że granie znów przynosi mi radość, że znów jestem u steru swojego życia. Potem pojechałem na parę miesięcy do Indii, wygnać wewnętrzne demony. W Indiach spodobało mi się tak bardzo, że zamiast planowanego miesiąca spędziłem tam pół roku. Przestałem szarpać się z przeszłością, nauczyłem akceptować fakt, że życie to nie tylko fajne, ale też złe rzeczy. Zyskałem dystans. Wiesz, kiedy uda ci się spojrzeć na pewne sprawy z dystansu, widzisz je wyraźniej.

Jak więc z tej perspektywy zobaczyłeś rozpad Ride?
Kiedy zespół się rozpadł, każdy z nas stał się znów wolnym ptakiem na jakiś czas. Potem jednak w końcu spadasz na ziemię. Owszem, potrzebowaliśmy tej wolności, od siebie i od całego tego zgiełku - myślę, że to naturalne. Ale ironia polegała na tym, że kiedy już zdobyliśmy tę wolność, mogliśmy robić coś innego to nagle okazało się, że tą jedyną rzeczą, która była niesamowita i którą warto było robić było to, co pozostało niedokończone - Ride. Nie mówiliśmy o tym publicznie, ale rozmawialiśmy o tym ze sobą. Ja tak myślałem. Twój pierwszy prawdziwy zespół to pierwsza prawdziwa miłość. Nic się z tym nie równa. Pracowałem z wieloma ludźmi i to nigdy nie było to samo.

Pamiętasz wasze początki? Jak to się stało że Alan McGee, szef sławnego Creation Records zaproponował wam współpracę?
Myślę, że było mu przykro, że przegapił The Stone Roses. W tamtym czasie zajmował sie My Bloody Valentine i szukał kolejnego zespołu z potencjałem. Nie wysłaliśmy mu nawet demo. Ktoś z Warnera o nas usłyszał, przyszedł na koncert i od razu chciał podpisać kontrakt. Potem ten gość spotkała Alana i głupio mu się wygadał - powiedział, że znalazł ciekawy zespół z którym chce pracować. Nie powiedział, że już podpisał kontrakt, tylko ze zamierza to zrobić. Więc Alan zdobył numer do naszego managementu, dowiedział się że gdzie występujemy. Przyszedł akurat na nasz duży koncert z The Soup Dragons, a potem jeździł za nami po całym kraju jak stalker, haha. Był w Birmingham, Manchesterze… śledził nas. Ciężko było go skumać, bo mówił ze szkockim akcentem. Ale po pięciu koncertach, po których do nas podchodził zrozumieliśmy jasno, ze chce nas podpisać. Jaraliśmy się wtedy House Of Love i My Bloody Valentine, których wydawał, więc stwierdziliśmy ze to jedyna osoba z którą możemy pracować. Nadal mam z nim kontakt, to super koleś.

W czasie ostatnich dwudziestu lat pracowałeś z wieloma artystami. Niedawno ukazała się twoja płyta "Universal Road", nagrana wspólnie z Robinem Guthrie z Cocteau Twins. To nie pierwsza rzecz, jaką zrobiliście razem.
Tak, z Robinem współpracowaliśmy już wcześniej, nagraliśmy wspólnie kawałek "The Places We Go", ale tym razem przygotowaliśmy materiał na cały album. To naprawdę przepiękna, przepiękna płyta. Jestem z niej bardzo zadowolony. Nagraliśmy ją błyskawicznie, w przeciągu pięciu tygodni. Dobre płyty nie potrzebują zbyt wiele czasu, by je nagrać, haha! Wiesz, muzyka jest przezroczysta materią, jeśli spędzisz nad jej nagrywaniem zbyt wiele czasu będzie to słychać - straci energię. Z drugiej strony są płyty nagrywane w kilka dni, ale to też niedobrze. Chodzi o ten złoty środek.

Czy będzie szansa zobaczyć was obu razem na scenie?
Być może ruszymy w trasę z tym materiałem, ale pewnie nie od razu. Chcemy dać publiczności więcej czasu na zapoznanie się z płytą. Choć już w lutym zeszłego roku daliśmy wspólny koncert i zagraliśmy tam między innymi jeden numer z tej płyty, "Dice". Myślę że to dobrze, że ukazuje się w tym samym czasie kiedy Ride ruszy z koncertami, może więcej osób zwróci na nią uwagę.