FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Jose Padilla - So Many Colours

"So Many Colours" świata nie zmienia, ale warto docenić jego sepiową emocjonalność i cudowne przebłyski.

Z muzyką balearyczną bywa różnie - bardzo często jest odpowiednikiem klubowej muzyki do windy, soundtrackiem do narkotycznego zejścia przy zachodzie słońca na Ibizie. Spakowana w eleganckie składanki "Café Del Mar", niczym "Best Of Smooth Jazz Ever vol. 6" sprawdzi się zarówno w salonie fryzjerskim, jak i w domu, jako neutralne tło spotkania młodej klasy średniej przy winie. Ale balearyczne inspiracje potrafią przynieść i ciekawsze efekty - choćby działalność rodzimego duetu Ptaki jest na to dobrym dowodem. Jak to w muzyce bywa - pod nośnymi hasłami kryją się często bardzo różnorodne twory, odległe od siebie jak Suwałki i Krosno. Balearic ma również większy związek z tradycyjnie rozumianą muzycznością (w przeciwieństwie do funkcjonalności tradycyjnie przypisanej muzyce klubowej) i to daje spore pole do popisu - można być klubowym Kennym G, ale jest i miejsce dla Coltrane'a. Jak w tym kontekście wypada najnowszy album José Padilli, weterana balearycznych dźwięków?

Reklama

Ciężko pisać o "So Many Colours" bez wzmianki o procesie powstawania płyty - Padilla ugościł w swoim domu na Ibizie czterech producentów, z którymi tworzył album. Na wyspę zawitali: Telephones, Tornado Wallace, Jan Schulte i szef wytwórni International Feel, Mark Barrot. Atmosfera wspólnej, radosnej kreacji wręcz wylewa się z albumu, szczególnie z hitu "Day One", który powstał w kooperacji z Telephonesem. Nic na "So Many Colours" nie jest wymuszone, płyta płynie w wakacyjnym, swobodnym tempie. I o ile te wakacje napędzane są przez house’ową motorykę ("Day One", "Afrikosa", pięknie tropikalne "Whistle Dance", "Blitz Magic") lub głębokie, zasmolone brzmienie ("On the Road", "Solito"), wypoczynek jest wartościowy.

Kiedy tylko wchodzimy w krąg balearycznych klisz, zaczyna być przeraźliwie nudno, niczym w trakcie deszczowego wyjazdu do Rewala. "Maybe the Sunset" to bezpieczny utwór z obowiązkową, generyczną wokalistką - tereny zagospodarowane lepiej przez zespół Air, podobnie nieciekawie przez najmroczniejsze czasy wytwórni Ninja Tune. "Mojame" to muzakowy koszmarek, rodem z najwolniejszej windy na świecie. "Aixo Es Miel" bawi się dubową rytmiką, ale choćby przywoływane już Ptaki zrobiły to dużo ciekawiej. "Lollipop" jest utworem o temperaturze ekscytacji równej szkoleniu BHP. Album wieńczy "Remember Me" - zaskakująco niepokojący numer, który mógłby posłużyć za ilustrację trailera nowej wersji Blade Runnera - "Replicants Take Over Ibiza". Koniec tyleż niespodziewany, co wytrącający z błogostanu panującego na reszcie płyty. Czyżby filozoficzne przypomnienie, że wakacje też mają swój kres?!

Mimo wszystko, "So Many Colours" to udany krążek. Windują go (pun intended) utwory, w których tradycyjna balearyczność Padilli styka się z energią czołowych postaci eskapistycznego house'u - Telephonesa i Tornado Wallace’a. José czuje atmosferę i słoneczną paletę brzmień, jego partnerzy - puls współczesnych klubów. "So Many Colours" świata nie zmienia, ale warto docenić jego sepiową emocjonalność i cudowne przebłyski ("Day One", "Afrikosa", "Whistle Dance"). Poza tym, każdemu zdarza się mieć gości, których ciężko wyczuć muzycznie. Gwarantuję, że słuchając "So Many Colours" nikt nie ma prawa poczuć się urażony! A czy to wada, czy zaleta, musicie zdecydować sami.