FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Sarcast - Syn słońca

Sarcast, czyli troszeczkę hałasu o nic.

Ech ta ohydna polska podejrzliwość. Kiedy widzę bliżej nieznany wcześniej projekt, który wychodzi z cienia z bajerancką poligrafią, zawodową realizacją, profesjonalnym managementem i kuratorskim niemalże wstępem we wkładce traktującym o "swoistym wewnętrznym monologu z wszechrzeczą", to od razu zakładam, że muzycznie czeka mnie coś zupełnie niestrawnego. I co gorsza okazuje się, że mam rację. Przynajmniej w wypadku Sarcast, długo dopieszczanego tworu Michała Lange i Łukasza Sowińskiego.

Producencko nie jest jeszcze najgorzej. Dostajemy połączenie cykających, nisko zawieszonych trapowych bitów redukowanych czasem do niewybrednego 4/4, EDM-owych synthów, warczących basów, rzewnych klawiszy i smyków, swojskich, nieco przaśnych sampli. Kicz, ale chociaż na czasie i przyzwoicie zrobiony, sorry, taki mamy klimat. Prawdziwym nieszczęściem są dopiero wokale, będące sumą chrapliwego, modulowanego wydzierania się, jęczanego, nienaoliwionego śpieworapu w duchu podopiecznych MaxFloRec i wtórnej nawijki poniżej średniej krajowej. Tekstowo jest jeszcze boleśniej, bo tu z kolei mamy do czynienia z bełkotliwym new age, natchnionymi truizmami jakich nie powstydziłby się Coelho ("Ta planeta to wielka kropla", "Tak trudno znaleźć samego siebie pośród wszystkich kłamstw"), albo też sucharami bliższymi Typowego Seby ("Bardzo lubię do ciebie wracać i ślinić się jak pies"). Wiadomo, zapewne nie zrozumiałem tego egzaltowanego konceptu za sprawą którego album prowadzi od narodzin do końca, nie odkryłem drugiego, trzeciego czy siedemnastego dna. Ale kropki, które trzeba by sobie połączyć postawione są tak, że po prostu brzydzę się to zrobić.

"Syn słońca" wjechał komplementowany jako polska odpowiedź na niedawne fanaberie Kanyego Westa. Przykro mi, z Westa jest tu tylko brak wyczucia obciachu i dorabianie treści do artystycznych wybryków, bo jego geniuszu nie stwierdzono. Jeżeli to ma być ta hipsterska nowa szkoła rapu, to od razu przyznajmy, że Pawbeats to rzeczywiście prawdziwy jazzman, a Mezo był polskim Willem Smithem. Skutkiem ubocznym słuchania Sarcasta jest to, że właśnie odrobinę bardziej polubiłem L.U.C i Małe Miasta.