Michał Tomasik - Save It For Yourself

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Michał Tomasik - Save It For Yourself

"Save It For Yourself" to ponoć trzydziesta pozycja nagrana przez 26-letniego, pochodzącego z Rzeszowa artystę. Za to jest to pierwszy krążek wydany pod imieniem i nazwiskiem, gdyż muzyk funkcjonował wcześniej na scenie jako T.O.M.S/NbH.

"Czy nie wkurwia cię fakt, że jak masz 25 lat, to wtedy dopiero kumasz jak się potencjał marnuje" śpiewa Michał Tomasik w numerze "The Burden of the Youth". Jak jednak udowadnia artysta, nawet po tym czasie brama nie zostaje zamknięta. Na "Save It For Yourself" pokazuje bowiem, że praca popłaca, a potencjał potrafi eksplodować i zrodzić płytę nietuzinkową.

Jeżeli wierzyć informacji prasowej, Michał Tomasik jest prawdziwym tytanem pracy. "Save It For Yourself" to ponoć trzydziesta pozycja nagrana przez 26-letniego, pochodzącego z Rzeszowa artystę. Za to pierwszy krążek wydany pod imieniem i nazwiskiem, gdyż muzyk funkcjonował wcześniej na scenie jako T.O.M.S/NbH. Już na mixtapie "Hold That Thought" z 2015 roku (dodawanym za darmo do zamówień "Save It For Yourself"!) zdradzał olbrzymi potencjał, ale dopiero "Save It For Yourself" pozwoliło odkryć, ile tkwi w nim talentu.

Reklama

Jasne, łatwo początkowo zarzucić Michałowi, że brzmi jak bliski krewny Mesa. Przede wszystkim posiada równie dużą swobodę w przechodzeniu od regularnej nawijki do podobnie traktowanych przyspieszeń, a z rapu do śpiewu. Zdarza mu się podobnie przesadzać z akcentowaniem, wchodzić w bezdźwięczność w trakcie wypowiada spójników, a nawet niby niechlujnie usadzić przerwę czy zaciągnąć powietrze przed wersem w stylu lidera Alkopoligamii.

Z drugiej strony, z czasem da się uchwycić wyraźny pierwiastek własny. Po pierwsze: nie popada w przekombinowanie, które wciąż zdarza się Mesowi. Po drugie: ta indywidualność szczególnie słyszalna jest we własnych sposobach na prowadzenie melodii w partiach śpiewanych. Bo właśnie - gdyby wskazać najmocniejsze fragmenty "Save It For Yourself" to te, w których Michał wykazuje się w pełni umiejętnościami wokalnymi. To pewien fenomen, bo w przeciwieństwie do wielu prób śpiewania obecnych w polskim rapie faktycznie słychać tu, że nie tylko pod kątem kompozycji mamy do czynienia z piosenkami, których źródeł należy upatrywać w czarnej muzyce. Tak więc w rozpoczynającym album "One" rzuca potężnym, bluesowym rykiem z gardła, który prezentuje też w "Your World" wyśpiewanym pod riffy z "Mannish Boy". W nieco lounge'owym "The Burden of the Youth" częstuje większą lekkością i swobodą, perfekcyjnie radząc sobie nawet z wyższymi rejestrami. Z kolei w "Allergenie" z gościnnym udziałem Adiego Nowaka czy "WeAlone" pokazuje, że mógłby wręcz być kolejnym wielkim nazwiskiem na polskiej scenie r'n'b. Dobra, dobra - pomińmy fakt, że ta nie jest póki co zbyt rozwinięta.

Do tego mamy do czynienia z raperem kompletnym - takim, którego werble w żaden sposób nie ograniczają i dla którego bit jest środowiskiem absolutnie naturalnym. Czuć tu pełną kontrolę i lata pracy nad warsztatem. Pomyślcie zresztą sami, ilu wykonawców ze środowiska hip-hopowego potrafiłoby sobie bez zgrzytu poradzić z przyspieszającym bitem jak w "Adulthood" nie częstując w wolniejszych fragmentach flow sugerującym realizowanie się w życiu poprzez dojenie krów? Ilu potrafiłoby też podać swoje wersy tak jak w "Classic", aby trudno było określić, w którym momencie mamy do czynienia jeszcze z rapem, a w którym dostajemy już śpiew? I sprawić przy okazji, by to wszystko brzmiało swobodnie? To świadectwo wielkich umiejętności.

Połowa sukcesu należy również do warstwy muzycznej, za którą także odpowiada gospodarz. Wachlarz inspiracji jest naprawdę szeroki. W "Karma's Bitch" wchodzimy w kalifornijskie klimaty, by w refrenie napotkać na g-funkowe piszczały. W "WeAlone" nie opuszczamy zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, wszak z tymi 8-bitowymi syntezatorami i synkopowanymi bębnami Michał mógłby spokojnie kandydować na nowego artystę z katalogu Brainfeeder. Spójności nie zaburza fakt, że potem otrzymujemy między innymi soulowe "Classic", aby powrócić do westcoastowej atmosfery w "Poor Me". To, co jednak najbardziej charakteryzuje produkcję "Save It For Yourself" to jej analogowość. Mimo kilku bardziej syntetycznych podkładów czy używania wirtualnych instrumentów, nieustannie mamy wrażenie, że na płycie towarzyszy nam grupa muzyków doświadczonych w graniu jazzu, funku oraz soulu. Duża w tym zasługa brzmienia - wyjątkowo klarownego, przestrzennego i wielopoziomowego. Ba, dzięki temu aż trudno uwierzyć, że w tworzenie albumu nie były zaangażowane znane postaci, ani krążek nie został wydany w szeroko rozpoznawalnym labelu czy majorsie!

W tekstach Michał Tomasik zmaga się z dorosłością - zdrowie nie to samo co kiedyś, alkohol już nie służy, praca męczy, a poczucie zgorzknienia jest tak duże, że bez ironii rzuca wersy w stylu "jak Skubi zezgredział, to ja jestem starą babcią już". A naprawdę szkoda, by dalej odczuwał tyle negatywnych emocji i nie mógł się realizować w pełni przy tworzeniu muzyki. Dlaczego? "Save It For Yourself" cechuje się podobnym podejściem, co ostatnie krążki EABS, Bitaminy czy Night Marks - rap traktuje tylko jako punkt wyjścia do eksperymentów z innymi gatunkami, przy czym całość nigdy nie traci na przystępności. Mamy tu doskonały warsztat wokalny i producencki, mamy przebojowość, mamy pomysł i spójność - czego chcieć więcej? Tak więc apeluję do właścicieli wytwórni muzycznych w Polsce: przygarnijcie do siebie Michała Tomasika zanim zrobi to ktoś inny, bo za kilka lat będziecie mówić o nim jako o wielkiej postaci.