Praca po pracy: Ania Kandeger
Ania Kandeger; zdjęcia: Paweł Starzec

FYI.

This story is over 5 years old.

Czytelnia

Praca po pracy: Ania Kandeger

Muzyka to nie dla wszystkich jedyny sposób, by zarobić na życie. Czasem to tylko dla artysty droga poboczna. Sprawdźcie z nami, jak to łączą.

Właśnie słucham sobie debiutanckiego albumu Dwele i dochodzę do - skądinąd całkiem słusznego - wniosku, że muzyczka to jednak całkiem spoko jest. Nie samą muzyką jednak człowiek żyje - najlepiej wiedzą to ci, którzy… sami ją tworzą. Spotkałem się z pięcioma wykonawcami, których utwory grają w waszym audio, by podpytać ich o codzienną pracę. Od muzyki alternatywnej do techno, od pracownika muzeum do stewardessy, od śmiechu do łez. Podzieliliśmy na 5 odcinków. Tak na wstępie.

Reklama

Ania Kandeger

- Zobowiązałam się na kolejnych trzydzieści lat i w końcu kupiłam mieszkanie. Wykończyłam je, wchodzę do niego i mówię: Nieee, i będę tu mieszkać sama…? I robić to, co do tej pory robiłam…? - refleksja ta skłoniła Anię Kandeger, wokalistkę znana z nie jednego i nie dwóch rapowych utworów, do podjęcia pracy jako stewardessa. Tym oto sposobem od początku 2015 roku roku co dzień (no, prawie) budzi się na innym kontynencie.

Delikatnie spóźniony docieram przedpołudniem na ślicznie słoneczną Saską Kępę. Dziękując Ani za cierpliwość i chęć rozmowy, przypominam, co to za materiał powstaje, dodając, że jako nauczycielka angielskiego bardzo fajnie wpisuje się w koncept. Pamiętam moje zaskoczenie, gdy znalazłem ją wśród lektorów w prywatnej szkole językowej, w której się niegdyś doszkalałem. Chyba jednak jeszcze większe zdziwienie towarzyszyło mi, gdy na spotkaniu powiedziała, że obecnie ma przerwę od nauczania, bo aktualnie urzęduje sobie w Dubaju, będąc związana kontraktem z linią lotniczą Emirates. Co tu dużo gadać - trochę zazdrość. Zwłaszcza gdy się ogląda zdjęcia na jej Instagramie, a na Gocławiu termometry wskazują minus sto stopni.

- Uczyłam angielskiego przez osiem lat i choć sprawiało mi to ogromną przyjemność, czułam potrzebę jakiegoś urozmaicenia. Łapałam się na tym, że na zajęciach opowiadałam te same dowcipy w tych samych momentach - śmieje się, w czasie gdy niżej podpisany użerał się z upominającą się o jego słodki napój osą. Jak sama mówi (Ania, nie osa), nigdy nie miała problemu z językami. W jej rodzinnym domu mówiło się po polsku i angielsku. Jej ojciec pochodzi z Turcji, dokąd Ania jeździła za młodu na wakacje. Gdyby pojechała teraz, też by się z lokalsami dogadała. Po turecku, rzecz jasna. Czy zostało już wspomniane, że rosyjskim również biegle włada…?

Reklama

Pytanie nasuwa się zasadnicze: czy pracując z młodymi ludźmi, zdarzało się, że ci młodzi ludzie rozpoznawali ją z działalności muzycznej? - Tak, pamiętam dosyć komiczną sytuację, kiedy prowadziłam konwersacje dla grupy podstawowej. Przez czterdzieści pięć minut musiałam się nieźle nagimnastykować, żeby nie zdradzić się z tym, że po polsku też umiałabym z nimi porozmawiać. Widziałam jednak, że niektórzy jakby dłużej mi się przypatrywali, mrużyli oczy… Wiedziałam, że coś jest na rzeczy - aż pod koniec zajęć słyszę: Pani Aniu, a kiedy Pani coś wyda? - wspomina z uśmiechem. Przełożeni Ani też zresztą znali jej piosenki. Bywało, że dopytywali: No, i jak było na koncercie? Stresowała się pani, pani Aniu?

Po niemal dekadzie jednak przyszła pora, żeby satysfakcję płynącą z pracy u podstaw i dawania czegoś dla świata zamienić na satysfakcję płynącą, gdy świat daje coś dla ciebie. Bloody Ann, jak żartobliwie nazywali ją uczniowie ("Nie byłam surowa, ale konsekwentna"), stawiła się na rozmowie kwalifikacyjnej w prestiżowych liniach Emirates. - Przychodzę, a tam trzysta dziewczyn: piękne, młode, jak z taśmy produkcyjnej. Gdy na kolejnych etapach odpadały, był płacz - wspomina. Do niej po miesiącu zadzwoniono z informacją, że została przyjęta. W lutym minął rok, odkąd przeniosła się do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. W miesiącu spędza tam dziesięć-dwanaście dni.

A jeśli nie Dubaj, to co? Czasem Mauritius, czasem Japonia, czasem Australia… Trochę świata już zdążyła Ania zobaczyć, a jeszcze trochę przed nią. - Najdłuższe pobyty w miejscu lądowania, tzw. lay overy, trwają siedemdziesiąt dwie godziny. W Europie zazwyczaj mam dwadzieścia pięć-trzydzieści godzin pomiędzy lotami na zwiedzanie i odpoczynek - bo takie latanie jest jednak wyczerpujące. Na szczęście ciało szybko się do tego przystosowuje - zdradza. Rekordowe loty - jak chociażby do Nowej Zelandii - trwają nawet siedemnaście godzin. Wówczas jednak każdej stewardessie przysługuje do pięciu godzin na odpoczynek, kiedy obowiązkowo musi przebrać się w piżamę i spędzić ten czas w łóżku.

Jak przyznaje Ania, moment, w którym proponuje pasażerom kurczaka lub wołowinę, nie należy może do szczytu wyrafinowania i filozofii, ale po zakończonym locie i tak czuje spełnienie. No, a poza tym jej dawni uczniowie z klasy maturalnej wnieśli do jej słownika pewne ważne słówko: YOLO. Coś trzeba skorzystać z tego życia.