FYI.

This story is over 5 years old.

Czytelnia

PJ Harvey: Całe życie na walizkach

Żeby w pełni zrozumieć i właściwie odczytać "The Hope Six Demolition Project", należy dokładnie prześledzić życiową podróż PJ Harvey - artystki, która długo w jednym miejscu usiedzieć nie potrafi.

Zdjęcie Maria Mochnacz

Ponoć największy wpływ na "The Hope Six Demolition Project", nowy krążek Polly Jean Harvey, miały liczne podróże wokalistki. I to nie tylko po rodzimej Wielkiej Brytanii, ale również po Stanach Zjednoczonych, Afganistanie czy Kosowie. Wtajemniczeni słuchacze wiedzą jednak doskonale, że wokalistka już od dawna żyje na walizkach.

Od Seattle do Luizjany…

Na początku 1992 roku grunge przeżywał swój szczyt popularności - Nirvana wciąż świętowała nieoczekiwany sukces wydanego pół roku wcześniej "Nevermind", krążek "Ten" od Pearl Jam pachniał jeszcze świeżością, a przez album "Badmotorfinger" muzycy z Soundgarden przeżyli największy wzrost zainteresowania swoją twórczością w całej dotychczasowej karierze. Słuchając "Victory" czy "Oh My Lover" z wydanego pod koniec marca debiutanckiego krążka PJ Harvey "Dry", można pomyśleć, że wokalistka spędziła w Seattle całkiem sporo czasu.

Artystkę łączyło z amerykańskimi drwalami całkiem sporo: mocno przesterowane, nisko osadzone gitary, ciemne i brudne, niemal garażowe brzmienie, zaskakująco wysoko wybrzmiewająca perkusja oraz łamiący się wokal, wyśpiewujący ekshibicjonistyczne teksty. Ba, "Sheela-Na-Gig" brzmi jak wariacja na temat riffów z "Smells Like Teen Spirit" (ciekawostka: w swoich dziennikach Kurt Cobain wymieniał "Dry" jako jeden ze swoich ulubionych albumów). Wyczuć można było również mocne wpływy bluesa - ot, chociażby w opartym głównie na sekcji rytmicznej "Hair".

Reklama

To wystarczyło, by osiągnąć sukces. Już wtedy trudno było uwierzyć, że jeszcze kilka lat wcześniej przy koncertach zespołu PJ Harvey sale błyskawicznie pustoszały, a właściciele klubów zachęcali grupę do zejścia ze sceny słowami "Możecie przestać grać - i tak wam zapłacimy".

Przy wypuszczonym dwa lata po "Dry" albumie "Rid of Me" już nikt nie chciał, by przestali grać. W sporej mierze była to kontynuacja ścieżki wybranej podczas nagrywania debiutu, choć PJ Harvey ze swoim zespołem grała jeszcze głośniej. Na nowym albumie artystki mieliśmy grunge’owe do bólu "Rub ‘Til It Bleeds", reprezentujące doskonale znany słuchaczom Seattle schemat "ciche zwrotki-głośne refreny". O większej agresji świadczyło jednak najlepiej napędzane prymitywną perkusją, punkowe "Hook", przywołujące na myśl wszystkie pijane kluby przez które swoim dźwiękiem musiała się przebijać artystka. Ogólnego wrażenia nie zmienił nawet cover "Highway 61 Revisited" Boba Dylana, który przyprawiono odpowiednią ilością ognia.

Większa surowość nie przeszkodziła temu, aby PJ Harvey wraz ze swoim zespołem zagrała trasę koncertową, supportując U2. Co więcej, Paul McGuinness - menedżer irlandzkiej grupy - postanowił zaopiekować się młodą wokalistką (co skutecznie czyni do dziś), a samo "Rid of Me" nominowane było do prestiżowego Mercury Prize. W tym momencie Polly Jean mogła spokojnie odłożyć na półkę plany studiowania rzeźbiarstwa, by w pełni poświęcić się muzyce. W końcu nic było już w stanie jej zatrzymać.

Reklama

…do Londynu przez Bristol…

Od pierwszego krążka PJ Harvey minęły zaledwie trzy lata, ale słuchając "To Bring You My Love" można odnieść wrażenie, że to lata świetle. Nic dziwnego: na horyzoncie pojawił się trip-hop, który - chcąc, nie chcąc - uczynił muzykę głównego nurtu jeszcze mroczniejszą i bardziej zelektryfikowaną. Również trzeci album PJ stał się mroczniejszy: krytycy wspominali coś o gotyckiej wersji grunge’u, co doskonale słyszalne jest chociażby w manierze śpiewania w "I Think I’m A Mother" czy całości "Teclo", brzmiącego jak piosenka wyjęta z repertuaru Jarboe ze Swans. Jednak takie generalizowanie byłoby daleko krzywdzące. Mocno zbasowane "Working for tha Man" pogrywa nutą Tricky’ego z jego debiutu, a warstwa kompozycyjna wspomnianego "I Think I'm A Mother" to wariacja na bluesa w cave’owskim stylu. Z kolei załamania wokalu w "Send His Love To Me" pobrzmiewają Bjork, podczas gdy "Down By The Water"…

No właśnie, to dopiero jest ciekawa historia.

Teoretycznie "Down By The Water" to numer mało przebojowy - mogący zirytować niezorientowanego słuchacza mocno sfuzzowany bas, ambientowe wstawki zamiast refrenu, nagłe wprowadzenie motywów orkiestralnych i wejście zglitchowanej partii 8–bitowej pod koniec utworu. A do tego jeszcze tekst o utopieniu dziecka przez własną matkę. W teorii to nie mogło chwycić, ale koniec końców otrzymaliśmy piosenkę przełomową dla kariery PJ Harvey. Wtedy też wokalistka zaczęła coraz odważniej udzielać się medialnie, dementując jednocześnie autobiograficzność swoich tekstów. "Niektórzy krytycy brali moje słowa dosłownie do takiego stopnia, że zdarzało się, iż pytali mnie, czy naprawdę urodziłam i utopiłam swoje dziecko" - opowiadała kilka lat później.

Reklama

Zdjęcie Maria Mochnacz

Zastanawiające jest, w jak różne strony podążał następny krążek, "Is This Desire?". Z jednej strony otrzymywaliśmy akustyczne utwory jak "Angelene" czy magiczne, oparte na fortepianie "The River"; z drugiej mocno podbarwione elektroniką, downtempowe "The Wind" czy "The Garden" wyraźnie korespondujące brzmieniowo z "Ray of Light" Madonny; z trzeciej wręcz noise’owe "My Beautiful Leah" czy "Joy". Do dziś to zdecydowanie najbardziej eksperymentalny materiał PJ Harvey. Wyobraźcie sobie więc reakcję fanów poprzedniego wcielenia wokalistki, kiedy przesłuchiwali album pierwszy raz. Zamiast utworów w stylu singlowego "A Perfect Day Elise", nawiązującego do wcześniejszych płyt, otrzymywali bowiem eksperymenty z próbą porzucenia melodii oraz tonalności, postawione obok "łupanki", jak to tradycjonaliści zwykli mówić wówczas na wszelkiego rodzaju gatunki muzyki elektronicznej.

…do Nowego Jorku i Tokio…

Przyjrzyjmy się okładce "Stories from the Cities, Stories from the Sea" z 2000 roku. PJ Harvey w niewyróżniającym się stroju spogląda na ulice wielkiego miasta, w którym jedynym wyraźnym elementem, na jaki można napotkać są światła. Choć trudno stwierdzić, gdzie znalazła się wokalistka, można pomyśleć, że to Nowy Jork albo wizja samotnego Tokio, przedstawiona w "Między słowami" Sofii Coppoli.

Okładka doskonale obrazuje to, co otrzymujemy na płycie: zupełne przeciwieństwo "Is This Desire?". Materiał zaskakująco zwykły, wręcz popowy, ale też urzekający swoją intymną, introwertyczną atmosferą. Zdecydowanie przystępny, ale na pewno nie idący na kompromisy - nic więc dziwnego, że swoje miejsce na albumie znalazł nawet Thom Yorke z Radiohead, który udzielił się gościnnie w utworze "The Mess We’re In".

Reklama

Co ciekawe, wydane cztery lata później "Uh Uh Her" było już powrotem do surowych klimatów z pierwszych płyt, choć w przeciwieństwie do tamtych krążków zabrakło na niej współpracowników. Harvey zagrała bowiem na niemal każdym instrumencie z wyjątkiem perkusji. A w 2007 roku stało się coś, czego nikt się nie spodziewał.

…aż do wyjazdu na prowincję…

Jeśli pokochaliście "The River" z "Is This Desire?", na "White Chalk" odnajdziecie się idealnie. Artystka zupełnie zrezygnowała ze standardowego zestawu gitar i perkusji na rzecz fortepianu. Trudno było uwierzyć, że kobieta w najpewniej wyciągniętej z szafy babci, białej sukni, spoglądająca z okładki to ta sama osoba, która jeszcze kilka lat wcześniej wyskakiwała na scenę w pełnym makijażu i dawała się w pełni ponieść rytmowi.

O ile "White Chalk" można było określić jako odpoczynek od cywilizacji w domu swoich przodków, o tyle pochodzące z 2011 "Let the England Shake" to brzmieniowy wyjazd na brytyjską prowincję. I w istocie tak właśnie było: krążek został nagrany w Eype - brytyjskiej wsi w hrabstwie Dorset. Co ciekawe, po długim okresie poszukiwań odpowiedniego studia, sesje nagraniowe odbyły się w… kościele. Już wiecie, czym usprawiedliwić pogłosy pojawiające się na albumie.

Zdjęcie Seamus Murphy

…, kończąc na podróży dookoła świata.

No i koniec końców dochodzimy do najnowszego krążka "The Hope Six Demolition Project": pierwszego od pięciu lat i, zdaje się, najważniejszego, a na pewno najambitniejszego albumu w całej karierze PJ Harvey. Podobnie jak w przypadku "Let the England Shake" sesje nagraniowe wychodziły poza schemat wejścia do studia i zrealizowania materiału. Artystka tym razem nagrała całość materiału w Somerset House. Ten położony w centrum Londynu neoklasycystyczny budynek swego czasu stanowił siedzibę najważniejszych instytucji Zjednoczonego Królestwa, następnie wynajmowany był przez Uniwersytet Londyński, aż ostatecznie przekształcono go w centrum brytyjskiej kultury, w którym odbywają się pokazy artystyczne, koncerty oraz wystawy.

To nie wszystko: Polly Jean zawsze miała słabość do sztuki performatywnej, co łatwo zauważyć patrząc na jej poszczególnie wcielenia, realizujące się również w samej muzyce. Przy okazji nagrywania "The Hope Six Demolition Project" w tworzeniu materiału wokalistce i jej stałym współpracownikom (w tym znanemu producentowi, Floodowi oraz Johnowi Parrishowi z którym – oprócz regularnej współpracy na solowych krążkach - PJ Harvey nagrała dwa albumy), towarzyszyli… fani. Muzycy zostali odizolowani od swoich słuchaczy szybą, przez którą nie mogli nikogo zobaczyć ani usłyszeć. Oczywiście zainteresowane sesjami osoby nie spędzały tam całego dnia - uczestnicy pokazu pojawiali się wyłącznie na kilkanaście minut w trakcie których można było trafić na dowolny moment sesji. W tym również taki, w którym zamiast tworzyć utwory, muzycy popijali herbatę czy urządzali sobie przerwę na drzemkę.

Reklama

Z jednej strony bliskość fanów, z drugiej wyraźne odizolowanie, dzięki czemu można sobie pozwolić na realizowanie własnych pomysłów bez żadnego skrępowania - tak właśnie swoją sztukę traktowała od zawsze PJ Harvey. I w rzeczywistości nikt nigdy nie wie, czego spodziewać się nie tylko na kolejnym krążku Polly Jean, ale również na trasach koncertowych, na których wokalistka wciela się w tworzone przez siebie persony - chociażby z tego powodu warto wypatrywać jej koncertu na tegorocznym Open’erze.

Jednocześnie trudno uznać, aby którakolwiek ze znanych nam PJ Harvey była tą fałszywą. Albumy wzajemnie wynikały z siebie, poszczególne okresy w twórczości stanowiły punkty odniesienia dla innych lub działały na zasadzie kontrastu. Chociaż na "The Hope Six Demolition Project" można doszukiwać się elementów wpływów The Velvet Underground, bluesa czy rocka psychodelicznego, a nawet sceny Canterbury, wydaje się, że to po prostu naturalna ewolucja. Dopiero teraz wokalistce w końcu udało się połączyć elementy surowego brzmienia z pierwszych płyt, eksperymentów z "Is This Desire?" i folku, który od dziesięciu lat zajmuje coraz więcej miejsca w jej twórczości. Jednocześnie artystka nigdy nie rezygnuje z przystępności bliskiej "Stories from the Cities, Stories from the Sea".

Nawet gdy "The Ministry of Defence" rozpoczyna się ciężkimi riffami, szybko odbija się o wspólne zaśpiewy o folkowym rodowodzie. "Near The Memorials To Vietnam and Lincoln" wchodzi niczym dylanowy protest-song, ale wpleciono w niego swobodnie płynący flet, który odpowiednio odciąża kompozycję. A i tak najbardziej imponuje kompozycyjne parafrazowanie "You Shook Me" w "The Ministry Of Social Affairs", nabierające z czasem ołowianego zaangażowania, by ostatecznie w połowie trwania zaskoczyć słuchacza jazzową solówką na saksofonie.

Reklama

okładka najnowszej płyty

Przy okazji najnowsza płyta PJ Harvey to też najbardziej zaangażowany politycznie krążek Brytyjki - różnice i podobieństwa między Stanami Zjednoczonymi, Afganistanem i Kosowem, po których to podróżowała PJ Harvey przed nagraniem albumy, skłoniły ją do publicznego wyrażenia swojego zdania na temat stanu naszej cywilizacji. A gdzie indziej nie uczyni tego lepiej niż we własnej twórczości?

Nazwa albumu pochodzi z jednej z dzielnic Waszyngtonu. Miasto to zostało uznane przez wokalistkę za miejsce, w którym symbolami potęgi Ameryki przykrywana jest bieda i propagowanie konsumpcyjnego trybu życia, za którymi stoją interesy korporacji. Nie liczcie jednak na proste epatowanie hasłami - Polly Jean to wprawna obserwatorka z zacięciem poetyckim, co skutecznie udowadnia od ponad dwóch dekad.

Można tu jeszcze wspomnieć, że PJ Harvey to jedyny w historii muzyk, który dwukrotnie zdobył prestiżową nagrodę Mercury Prize (za "Stories from the Cities, Stories from the Sea" i "Let the England Shake"), choć okazji było jeszcze więcej, bo nominowano ją cztery raz. A przecież nie można ograniczać jej artystycznej twórczości wyłącznie do roli wokalistki, instrumentalistki i kompozytorki. Akurat tomik poezji, wydany w 2015 roku, wydawał się czymś wręcz oczywistym, a talent aktorski ujawniały już persony, w które na scenie wcielała się artystka. Zdecydowanie ciekawiej jest z rzeźbą. Porzucenie planów studiowania tej formy sztuki nie oznaczało bowiem wcale, że ją porzuciła - jej umiejętności można było zobaczyć w licznych galeriach na całym świecie.

Na talencie Polly Jean poznał się Francis Ford Coppola, który w 2010 roku zaproponował jej zajęcie się stroną graficzną jednego z numerów tworzonego przez siebie magazynu literackiego "Zoetrope: All-Story". Rysunki wokalistki towarzyszyły co prawda opowiadaniom Woody’ego Allena, jednak to nie z nimi były związane. "Moja twórczość pozamuzyczna jest ściśle powiązana z moimi utworami" - miała wtedy powiedzieć PJ Harvey. Wydaje się jednak bardziej, że artystka po prostu podporządkowała sztuce całe życie.

A że jedzenie wyłącznie ziemniaków podczas nagrywania albumów może nam się wydawać ekscentryczne?

Cóż, to PJ Harvey - ona może sobie pozwolić na wszystko.