Dreadzone - Dread Times

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Dreadzone - Dread Times

Jeden z najlepszych cyber-dubowych zespołów przypomina się nową, ósmą już studyjną i - jak zwykle! - fantastyczną płytą.

"Dread Times" to przebojowa fuzja nowoczesnego reggae, breakbeatu, a nawet… transowego house'u. Uwaga, ta muzyka uzależnia! A w dodatku bardziej optymistycznej, pełnej słońca i radości muzyki tej wiosny raczej nie usłyszycie!

Dreadzone to zespół wyjątkowy. Może nawet doskonały. Serio! Bo jeśli kochasz reggae i dub - również (a może zwłaszcza?) w cyfrowym wydaniu - to nie ma siły, żebyś nie zabujał się po uszy w brzmieniu tego niezwykłego, kolorowego kolektywu. Greg Roberts, Earl 16 i ich kumple co prawda nie są muzycznymi piratami z Karaibów, lecz Londynu, ale w przebojowy sposób i bez litości kradną serca słuchaczom. I nie chcą oddać. Zwłaszcza, że płyty wydają regularnie, co kilka lat. Niemal od ćwierćwiecza. I nigdy nie dają plamy. Nigdy też nie odcinają kuponów od sławy.

Wręcz przeciwnie - nie rezygnując ze swojego firmowego brzmienia, Dreadzone wyprawia się - niczym cyber-rasta-korsarze - na kolejne muzyczne akweny. I a to zagrabią na swoje potrzeby folk, zwłaszcza ten celtycki, jak na swoich pierwszych, genialnych płytach "360°" (1993) i "Second Light" (1995). A to spróbują rozhuśtać i nieco "przyczernić" rock, jak to zrobili (bardzo udanie!) na krążku "Sound" (2001). No ale co w takim razie ze ska, rock steady, dancehallem lub latino? A owszem - jest go sporo, zwłaszcza na "Once Upon A Time" (2005). A może jednak chcecie nieco transu i psychodelii? Nie ma sprawy! I takie eksperymenty mają w swoim dorobku - na albumie "Eye On The Horizon" - ci niesamowici, ale jakże sympatyczni Anglicy.

Ale mimo, że co album, to stylistyczny skok w bok, to jednak Greg "Dread" Roberts, Tim Bran, MC Spee, Earl 16, Leo Williams, Chris Compton i James Bainbridge są cały czas wierni swoim muzycznym korzeniom, czyli electro-dubowi w najlepszym, tanecznym wydaniu. I wciąż brzmią świeżo i jak zawsze intrygująco. Choć trzeba powiedzieć, że "Dread Times" to jednak bardzo zachowawcza płyta - przez niemal dwie trzecie bardzo "reggae'owa". W czym spora zasługa głównego wokalisty - wspomnianego już Earla 16 rodem z Jamajki. Nie brakuje tu również mocnych, muzycznych akcentów - choćby w postaci cudownego "Black Deus" o bardzo przestrzennym, "kosmicznym" brzmieniu. Z kolei w "Music Army" mamy polski akcent - wsamplowany, góralski zaśpiew w refrenie. Fajnie! A wreszcie szybki, skankujący i bardzo… kobiecy "Area Code" - zaśpiewany przez Louchie Lou i Michie One.

Wydaje się jednak, że muzyczne konfitury Greg Dread (były perkusista supergrupy Big Audio Dynamite) i jego muzyczni piraci zostawiają dopiero na sam koniec. Posłuchacie "Keep It Blazing" - przecież to istna taneczna petarda na mocno house'owym bicie! A kolejny w zestawie "Never Going Back" to całkiem przyjemne, breakbeatowe "cykadełko". W dodatku z tymi klasycznymi dla tego gatunku "przelotami" na klawiszach. A także zmysłowym wokalem Leny Cullen. Przyjemna rzecz. I to bardzo. Zresztą jak cały album. Dlatego jako "szalikowiec" Dreadzone klikam "lubię to". A wy?