Deys - Roku Pora Piąta

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Deys - Roku Pora Piąta

Tytuł z gatunku mylących. "Roku Pora Piąta" Deysa to tak naprawdę najciemniejsza z jesieni - taka, która ubezwłasnowolnia i każe uderzać w apokaliptyczne tony. I niestety męczy, nawet mimo dostrojenia się do pluchy za oknem.

Osobista wycieczka niezbyt często stanowi dobre rozpoczęcie recenzji, ale w tym przypadku jest jak najbardziej zasadna. Wracam bowiem myślami do marca 2015 roku, czyli miesiąca, w którym pojawił się "Imprimatur Mixtape". Materiał wybiegający daleko poza nasz środowiskowy standard, pełen barw i odniesień, wyprodukowany niemal w punkt. Tytułem "Good Deys is coming" wieszczyłem, że za moment doczekamy się pełnokrwistego rapera, który rozumie nową szkołę i umie korzystać z jej dobrodziejstw, unikając przy tym egzaltacji, w którą chętnie wpadali i wpadają jego koledzy po fachu. Minęło ponad półtora roku i oto jest: "Roku Pora Piąta". Pełnoprawne wydawnictwo, premierowy legal. Idealna okoliczność, by pokazać to, co najlepsze, ugruntować pozycję, wejść z buta na półki. Udało się - pozycja mocna jak nigdy, płyty schodzą jak złe. Tyle tylko, że poziom artystyczny też jest zły. A nawet wyrżnięty zębami o bruk.

Reklama

Emocjonalność jest fajna. Naprawdę. I naprawdę fatalnie byłoby, gdyby nastąpił nagły scenowy przechył w stronę pimpów-robocopów, którzy mogą mieć każdą pannę, a będą mieć właśnie Twoją, bo są znani, lubiani, dziani i zamiast moczu oddają Moët. Nie znaczy to jednak, że powinien nastąpić przechył w drugą stronę, a niestety coraz silniej rysuje się na horyzoncie. Wraz z nową falą płyną jęczydła, którym przeszkadza dosłownie wszystko. Serduszka mają zmrożone, łkają niejasnymi, rzekomo wysmakowanymi metaforami. Ich muzyka brzmi nie jak autoterapia, lecz nagabywanie do współczucia, więc gdyby pojawił się przypadkiem w karierze kamień milowy, to prosiliby, żeby ich zgniótł.

Deysa trzeba było cenić za to, że ucieka takiej szufladce. Przy "Roku Porze Piątej" - mimowolnie bądź nie - sam się jednak do niej włożył. Poruszając się przez cały krążek po niedookreślonej przestrzeni (momentami stawiając kroki w klaustrofobicznym Krakowie) i wybijając kolejne niedookreślone teksty na temat wątpliwości i relacji damsko-męskiej, stracił największą moc własnej twórczości, czyli balans pomiędzy zaangażowaniem emocjonalnym a błyskiem w oku. Zaczęły go denerwować sprawy, na które wypada się tylko uśmiechnąć ("Zadanie" i nerw za taki sam tatuaż? Serio?). Zaczął dawać nieznośne, płaczliwe refreny, które pokazują, że wszystko może, ale nie wszystko powinien, a przynajmniej nie w takiej formie. Zaczął wreszcie nawijać z manierą pokrzywdzonego, chowającego się w kącie chłopaka, a ma przecież talent do wjeżdżania z niepozorowanym impetem. Towarzyszą mu bity posępne, dobrze wyprodukowane, ale miętoszące dziesięć mutacji cykacza, zbłąkany głos dziewczęcia w tle i matową gitarę. Warto doceniać więc małe, ale krzepiące rzeczy - gotycki "Radical" z wytłumionymi wybuchami czy "Wyglądy" po podwójnym espresso.

Reprezentant QueQuality trafił w dobry czas. Czas, gdy zjawiska, w które się wpasował, są  akceptowane i znajdują rzesze odbiorców. Można i tak, wiele słupków się zgodzi, ale jednak trochę szkoda. Czekam jednak na powrót do kreowania.