"Nie chodzi o ćpanie, tylko o ekstazę, którą czujesz słuchając"
Morphine; zdjęcie Zack Smith

FYI.

This story is over 5 years old.

Czytelnia

"Nie chodzi o ćpanie, tylko o ekstazę, którą czujesz słuchając"

Sprawdzamy, czemu warto iść na koncert Vapors of Morphine.

Grunge, britpop, nu metal. Nurty w muzyce, których wykonawcom udało się w latach 90. przebyć drogę od podziemia, do mainstreamu. Nirvana i Pearl Jam, Oasis i Blur, Pulp czy Slipknot i Korn, to zespoły, które zna prawie każdy. Podobno low rock nie dawał się dobrze sprzedać nastoletniej publiczności, dlatego w Polsce o Morphine można usłyszeć tylko jeśli ma się szczęście, albo fana wśród znajomych.

Jeśli nie wiecie, kim był Mark Sandman, to na początku zagrajmy w skojarzenia. Kurt Cobain, Jim Jarmusch, Allen Ginsberg, Jack Kerouac, Muddy Waters. Blues, rock, jazz. Filmy noir, speluny, miasto nocą. Groove. Wymieszajcie to wszystko. Przelejcie do szklanki i wypijcie. To wspaniały moment, w którym poznacie jeden z najseksowniejszych zespołów w historii muzyki.

Reklama

Teraz zagrajmy w rekomendacje. Poprosiłem kilka osób, które są moimi autorytetami muzycznymi, bądź przyjaciółmi rozumiejącymi związek między Morphine a kosmosem, o napisanie paru zdań o zespole. Nim sam powiem wam więcej o kapeli Marka Sandmana i zaproszę was na koncert Vapors of Morphine w Warszawie, wczytajcie się w tę historię.

Muniek Staszczyk - muzyk, współzałożyciel i lider zespołu T.Love

Morphine, to była dla mnie ostatnia kapela, która wymyśliła swój własny, mega oryginalny patent na siebie. To był rok 1994. Byliśmy wtedy z T.Love pierwszy raz w Stanach. Perkoz, nasz gitarzysta powiedział, że w Central Parku gra kapela, którą on już słyszał, puszczał nam 2 numery z CD. Był lipiec, gorąco, plenerowy koncert, koło godziny 15. Ludzi sporo, ale bez tłumów. Wychodzi trzech gości, jeden facet ma z 6 saksofonów, obok bębniarz, no i Mark Sandman z basem z dwiema strunami. No i zaczyna się jazda. Wbiło mnie w ziemię. To jeden z ostatnich koncertów, który mnie tak zmiótł. Tam było wszystko. Mroczność, Elvis, jazz, ich własny styl i brzmienie. Bas, bęben, saksofon. Zaraz po koncercie poszedłem na Times Square, tam był wtedy zajebisty sklep płytowy i kupiłem dwie płyty, "Cure For Pain" i "Yes", którą wtedy promowali. A potem to już wszystkie kupowałem na pniu. Wszyscy w T.Love mieli zakrętkę maksymalną na punkcie Morphine. No, a potem smutna wiadomość o śmierci na scenie Marka.

Mam wszystkie płyty Morphine. Czemu warto ich słuchać? Bo jest to zespół, który wprowadził swój świat. Nazwa jest adekwatna do muzyki i nie chodzi o ćpanie, tylko o ekstazę, którą czujesz słuchając. Ten zespół był mega oryginalny. Po koncercie w Central Parku polowałem na nich, ale to nie były czasy, gdy do Polski przyjeżdżały takie zespoły.

Reklama

Wojciecha Manna, dziennikarza muzycznego, pedagoga i autora tekstów piosenek zapytałem, czemu warto słuchać Morphine

W oceanie starych i nowych dźwięków, pomysłów muzycznych, kopiujących się wzajemnie wykonawców i twórców niewielu jest artystów natychmiast rozpoznawalnych i oryginalnych. Taką właśnie wyróżniającą się grupą była Morphine. Ignorując przelotne mody i nie kokietując publiczności błyskotkami, grali swoje. Hipnotyzujące, momentami nieźle dołujące brzmienie tej muzyki zafascynowało mnie już przy pierwszym kontakcie. Dziś mam wszystkie ich płyty i niezmiennie robią na mnie wrażenie. To, co zrobił Mark Sandman z kolegami pozostanie osobnym i, niestety, zamkniętym rozdziałem w historii rocka. Ale mimo, że to historia, to trzeba do nagrań Morphine powracać, żeby wciąż uświadamiać sobie różnicę między sztuką a plastikiem.

Bartosz Andrejuk, dziennikarz, opowiedział mi o tym jak z jego miłości do T-Love wyrosła miłość do Morphine

Na przełomie lat 90. i dwutysięcznych byłem "ultrasem" zespołu T.Love, przez co każdą piosenkę tego zespołu rozbierałem na czynniki pierwsze. Słuchając piosenki "Dziwnym nie jest" z płyty "Al Capone" zwrócił moja uwagę wers "dziwnym nie jest, że Morfiny trzecią płytę bardzo lubię.

Zbiegło się to z moją wizytą w Bergen w Norwegii, gdzie w jednym z barów usłyszałem z cd to charakterystyczne brzmienie Morphine i wsiąkłem w nie na kilka lat. Bo po pierwsze, bardzo mi się podobało, po drugie sprawdzałem wtedy wszystko co było związane z T-Love. Do tego historia zespołu, śmierci wokalisty, to dla młodego człowieka była historia przyprawiająca o dreszcze.

Reklama

Joannie Górnikowskiej, dziennikarkce, zadałem podobne pytanie

Ok. Było tak. Odkryłam Morphine trzy lata temu w wakacje. Lipcowa fala gorąca, taka, że nawet noce były lepkie od upału. I pewnej takiej nocy znalazłam na You Tube album "Like Swimming". I wiadomo: miłość od pierwszego wysłuchania, miłość trwająca do dziś. Największa, po tych trzech latach, do utworu "French Fries with Pepper". Wymięte prześcieradło i jeden papieros na spółkę. Tak widzę tę piosenkę. Zresztą, tak widzę całe Morphine.

Darię Głowacką, odpowiedzialną za Public Relations Festiwalu Transatlantyk w Łodzi, zapytałem, jak wspomina pierwszy kontakt z muzyką zespołu

To były "Strzały Znikąd", audycja muzyczna w Trójce, kiedy jeszcze w radiu można było posłuchać Naprawdę Dobrej Muzyki. Audycja, na którą się czekało cały tydzień i nastawiało budzik na 2. w nocy z wtorku na środę (lub środy na czwartek), czyli o takiej porze, kiedy odpowiedzialni ludzie pracy słodko śpią przed kolejnym dniem.

Cały tydzień czekałam na "Strzały", a to oczekiwanie miało coś w sobie z tajemnicy, czasów przed dostępem do Spotify, kiedy to olśniewające kawałki wcale nie były na wyciągnięcie klawiatury komputera i jednego kliknięcia. I w takim klimacie, w tym środku (chyba jesiennej) nocy usłyszałam "You Look Like Rain" Morphine i wpadłam po uszy. Totalnie zakochana w głosie, na szybko spisywałam tekst, żeby móc odnaleźć ten utwór o poranku i przesłuchać ponownie. Przeżycie było na tyle intensywne, że kilka tysięcy odsłuchanych piosenek później nie jestem w stanie wskazać nic równie zmysłowego i uwodzącego.

Reklama

To teraz kilka słów ode mnie.

Mark Sandman był wolnym duchem, a za swoją wolność sporo zapłacił. Za młodu zwiedził obie Ameryki. pracował przy połowie ryb, jako taksówkarz (podobno w tym okresie został napadnięty i dźgnięty nożem w klatkę piersiową), budowlaniec, grzybiarz. Po tym, dosyć burzliwym okresie życia, zaczepił się w Bostonie. Grał m.in. w bluesowym Treat Her Right, ale dopiero Morphine stało się jednym z najoryginalniejszych projektów rockowych w historii. Sandman zapytany kiedyś przez dziennikarza jak określać ich muzykę powiedział: "Low rock, or fuck rock".

Morphine to trio. Mark Sandman grał techniką slide na dwustrunowym basie. Mówił, że więcej strun nie jest do niczego potrzebne. Dana Colley na saksofonie. Jerome Deupree (w późniejszym okresie zastąpiony przez Billego Conwaya ze względu na bóle w nadgarstku) na perkusji. Dwustrunowy bas, saksofon, perkusja. Do tego klimatyczne, minimalistyczne teksty. Zespół szybko zdobył miano kultowego w Bostonie, a jego legenda stopniowo rozprzestrzeniła się na całą Amerykę, później Europę. Przed wydaniem czwartego studyjnego albumu ("Like Swimming" z 1997 roku) podpisali kontrakt z wytwórnią Dreamworks. Występując na żywo hipnotyzowali publiczność. Muzycznie cały czas się rozwijali, o czym świadczą wydane już po śmierci Marka utwory. Mark Sandman dostał ataku serca na scenie, po koncercie we włoskiej Palestrinie w 1999 roku. Zginął w drodze do szpitala. Do dziś nie ma pewności, co dokładnie było przyczyną śmierci, ale najprawdopodobniej złożyły się na to przemęczenie, upał i lata intensywnego życia artysty.

Dana Colley i Jerome Deupree do dziś dbają, by pamięć o Marku nie zaginęła, a charakterystyczne brzmienie Morfiny docierało do nowych zakątków świata. Z resztą trudno, żeby tak utalentowani muzycy przestali grać, nawet po wielkiej traumie jaką była śmierć Sandmana.

Razem z bluesowym gitarzystą Jeremym Lyonsem zagrają 17 czerwca w warszawskim Niebie jako Vapors of Morphine.