1988 - Gruda

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

1988 - Gruda

Strach, lęk, ból, apatia, horror i krew w żyłach zamrożona. Przemysław Jankowiak, znany także jako 1988, wydał solowy album, który z miejsca napięciem bije "Belfra", "Komisarza Aleksa" i inne kryminały. "Gruda" w naszej recenzji.

Wstęp do publikacji o "Grudzie" mógłby brzmieć podobnie do tego, który pojawił się przy okazji "No Fun" Roberta Piernikowskiego. Wokalista Synów długo szukał swojej obecnej drogi, która w pełni by mu odpowiadała. Na tę chwilę to właśnie dźwięki stanowiące o sile jego solowego albumu. W przypadku Przemysława Jankowiaka, producenta odpowiadającego za pochodzący sprzed dwóch lat "Orient" Synów, muzyczna wizja krystalizowała się w solowej twórczości znacznie dłużej. Od nagrań sygnowanych nazwą Etam Etamski, przez lo-fi hip hopowe Syny, aż po dzisiejszą "Grudę" minęło sporo czasu. Najważniejsze, że 1988, czyli teraźniejsze oblicze Jankowiaka, rozwija wątki zaczerpnięte w duecie, choć "Gruda" to materiał ostrzejszy, mroczniejszy, smutniejszy i powolniejszy.

Reklama

Jak to możliwe? Ano 1988 postawił na surowe syntezatory, zrezygnował z łamiącego ściany rytmu, wokali też na solowej płycie nie zaznamy, a tempo utworów momentami zbliża się do spaceru żuka po gruzowisku. "Gruda" to melancholia, swoista nostalgia. Nie porusza wątków socjologicznych jak "No Fun" Roberta Piernikowskiego, głównie ze względu na przycięte wokale (teksty robią różnicę, wiadomo), ale Jankowiak buduje na swojej płycie depresyjne nastroje, maluje obrazy dźwiękowe ciemnymi barwami, zapuszcza się w najciemniejsze rejony Trójmiasta i Szczecina ("Szczecin" swoim wydźwiękiem nie budzi skojarzeń z eksploatowaną medialnie na prawo i lewo Filharmonią; to raczej rozpadające się blokowiska z wielkiej płyty pełne powyrywanych ławek na osiedlach, urwanych z koszy tablic wmurowanych gdzieś w piach koło jednego czy drugiego budynku, z trudem przemykający z jednej do drugiej klasy Kamil Grosicki). W końcu - swoimi pojękującymi syntezatorami przenosi słuchaczy w świat mroczny, pełne tajemnic i niepokoju horrory, tworząc ścieżki dźwiękowe do thrillerów. "Strobo" z całą pewnością mogłoby zostać wykorzystane jako podkład do ekranizacji "Policji" Jo Nesbø. Ciężka kompozycja o jazgoczących, wyjących wręcz syntach, z mocnym basem w tle i dużą, naprawdę dużą ilością narzuconego pogłosu. Tak brzmi mordercze Oslo nocą w książkach o Harrym Hole, tak też brzmi narkotyczna stolica jednego z bogatszych krajów, gdzie działkę heroiny dostanie każdy potrzebujący. I to od państwa!

"Gruda" rozsiewa nad sobą naćpane wizje, psychodeliczne motywy ciągną się już od pierwszego utworu na płycie. Singlowa "Mantra" kipi od horrorowych wizji napędzanych dynamicznym rytmem i, co jest na płycie standardem, wspomnianymi wiele już razy wysokimi tonami syntezatorów. To jednocześnie najmocniejszy punkt wydawnictwa, jak i jego największa bolączka. Bo "Gruda", choć dobra, wpadająca w ucho z prędkością światła i hipnotyzująca od pierwszego odsłuchu, jest też materiałem bardzo… popularnym. Przemysław Jankowiak prochu nie wymyśla, bazując raczej na brzmieniach kojarzących się chociażby z taką Fatimą Al Qadiri. Naprawdę. Wystarczy odpalić, na przykład, "Vatican Vibes". Wszelkie podobieństwa zupełnie przypadkowe.

Ale to tylko szczególik, który w żadnym razie nie wpływa na komfort odtwarzania solówki 1988. "Tajemnica i Melancholia Ulicy", jedna z wielu pereł na "Grudzie", urzeka eightiesowym minimalizmem. Powolne wejście, prosta melodia i zapętlenia. Zapętlenia, które towarzyszą płycie od początku do końca. Jankowiak tworzy pętle, w których czuje się dobrze i bezpiecznie, choć uskuteczniane motywy raczej budzą w słuchaczach niepewność, może i lęk? Z całą pewnością lęk, swoisty niepokój. Koncertowo "Gruda" to materiał wręcz rewelacyjny. W domowych warunkach, cóż, wciągający, ale nie tak bujający, jak w klubie, gdzie wraz z całą otoczką, światłami, dymiarką i tłumem wciąga, chwyta, nie puszcza. 1988 udało się nagrać płytę dobrą, momentami bardzo dobrą, ale jednocześnie, używając utartych frazesów, wymagającą i wzrastającą. To głupie określenia, używane często zbyt pobieżnie i niepotrzebnie, ale w przypadku tego albumu po prostu konieczne. Bo "Gruda" z każdym kolejnym odsłuchem zyskuje i zyskuje, a narastające melodie zagnieżdżają się w pamięci i umysłach słuchaczy jak te pułapki na żubry w Puszczy Białowieskiej.