FYI.

This story is over 5 years old.

Opinie

Polscy muzycy, którzy już powinni przestać grać

Problemem polskiej estrady są przyspawane do niej zespoły, które dawno powinny były zadać swojej karierze humanitarny cios łaski

Źródło zdjęcia: YouTube

„Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść", zawodził Perfect równe dwadzieścia lat temu i już wtedy było jasne, że ta wiedza jest mu zupełnie obca. Problem w tym, że do polskiej estrady przyspawanych jest całkiem sporo zespołów, które dawno powinny były zadać swojej karierze humanitarny cios łaski. Szeroko rozumiana rozrywka pełna jest wykonawców snujących się po scenach niczym postaci z filmów o zombie.

Reklama

Część z nich miała kiedyś coś do powiedzenia, inni konsekwentnie żenili konfekcję, która do dziś zdążyła się zdefasonować i przesiąknąć zapachem naftaliny. Sole trzeźwiące podają im co jakiś czas burmistrzowie i dyrektorowie domów kultury, a dzieje się to przy aprobacie lokalnej gawiedzi, której zazwyczaj i tak wszystko jedno, kto przygrywa do festynu na rynku. Tyle że kiedyś te same zespoły miały to „coś", na krótką chwilę były wartością dodatnią muzycznej sceny w Polsce. Sęk w tym, że dawno temu.

We wczesnych latach 80. ekipa Lady Pank mogła wydawać się rasowym rockowym ansamblem, zwłaszcza na tle przyprószonych kurzem szansonistów z Opola. Ze swoim brzmieniem i stylówą prezentowała jakości iście pewex-owskie. Niestety trzy i pół dekady później bliżej jej do asortymentu z plakietką „Wszystko za 4 zł".

Jak w przypadku wielu weteranów, tak i dla Lady Pank nagrywanie nowych płyt wydaje się przykrą koniecznością. Wiadomo, premierowy stuff to dla starych wyjadaczy jedynie pretekst, by znów ruszyć w trasę i po raz tysięczny odegrać spragnionej fanowni wiązankę złotych przebojów. Cóż z tego jednak, skoro koncertowa forma Lady Pank niebezpiecznie zbliża się do farsy lub wręcz tragedii?

Także T.Love pamięta lepsze czasy. W latach 80. zespół Staszczyka potrafił poddać punkowe fluidy przekładowi na bezpretensjonalny, chłopacki język. Sowizdrzalstwo lidera dobrze korespondowało też z zamiłowaniem do klasycznego rocka, jakie zespołowi zaszczepiał Jan Benedek. Potem było jednak już coraz gorzej.

Reklama

Ostatnim świadectwem twórczej mizerii T.Love jest jego ubiegłoroczna, pozbawiona tytułu płyta. Za największy „sukces" krążka należy chyba uznać fakt, że pierwszy singiel Marsz, mający być koncyliacyjną opowieścią o współczesnej Polsce zdołał istotnie połączyć narodowców i lewaków. Tyle że w hejcie do zespołu i samej, wyjątkowo pretensjonalnej piosenki.

Jedno też trzeba przyznać, nie każdy może poszczycić się mianem kapeli, która „zepsuła dni Pszowa". Mowa o performansie Muńka, któremu przedobrzenie substancji rozweselających uniemożliwiło śpiewanie. Wprawdzie muzyk przeprosił za koszmarny występ, a nawet wspaniałomyślnie skasował włodarzy miasta jedynie na dwadzieścia koła zamiast umówionych czterdziestu, niemniej pozostawił po sobie niesmak wśród świadków tego zatrważającego seansu.

„Urzędnicy nic nie powinni płacić, a jeszcze nawet zażądać odszkodowania za zepsucie Dni Pszowa!", pomstował pewien emerytowany górnik, który zapewne nie o takiego rock and rolla fedrował latami czarne złoto.

Tylko czy krytykując formację Muńka, nie należałoby się także pochylić nad pozostałymi potentatami juwenaliowego przemysłu? Mam na myśli chociażby Kult, Strachy na Lachy lub Happysad. Gdzie teraz grałyby te formacje, gdyby nie studenckie potupaje, zapewniające im ostatni chłonny rynek zbytu?

Do zupełnie innych odbiorców trafia natomiast De Mono, chociaż forma daje mu mocne miejsce w tym zestawieniu muzycznej pożogi. Warto jednak zacząć od trwającego od prawie dekady sporu Andrzeja Krzywego z Markiem Kościkiewiczem, co doprowadziło do zdublowania składów działających pod taką samą nazwą. Dawno minęły czasy, gdy De Mono (jako jedność) rządziło na listach przebojów, serwując krajową odmianę pop rocka dla fanów Phila Collinsa i jemu podobnych artystów.

Reklama

Tęsknotę za tamtą epoką najdobitniej wyraża niekończący się recykling starych hitów, w ramach którego Statki na niebie czy Kamień i aksamit pojawiają się w mediach jedynie za sprawą nostalgicznych audycji. Rozmnożeni przez podział gwiazdorzy straszą dziś podwójnie, choć większą gorliwością wykazuje się załoga Krzywego. Od czasu rozłamu zdążyła bowiem popełnić m.in. płytę Spiekota z polskimi evergreenami zaadaptowanymi na modłę reggae oraz produkcję pod wszystko mówiącym tytułem Symfonicznie. Pozostaje czekać na kontratak Kościkiewicza.

Bądź z nami na bieżąco. Polub nasz fanpage VICE Polska na Facebooku

Skierujmy teraz kurs na cięższe brzmienia, i tu nie sposób nie wspomnieć o Grzegorzu Kupczyku. Dawne dokonania Turbo zasługują na pełen szacunek. Kawaleria Szatana to jebany klasyk, a w swoim czasie potężnym ciosem były także Epidemie. Ostatnie poczynania pierwszego wokalu polskiego heavy metalu muszą jednak budzić co najmniej mieszane uczucia. Po odśpiewaniu reklamowego peanu na cześć sera czedar, pan Grzegorz dostarczył kolejnych powodów do zażenowania krótką, acz intensywną współpracą z zespołem o nazwie Wieko.

Jedyny album projektu, Błękitny dym spodobał się chyba tylko adminowi fanpejdża Wychowany na Trójce, a niedługo po premierze, wokalista wystosował list otwarty, w którym zdecydowanie odciął się od zespołu, określając jego teksty, jako „koszmarny żart".

Być może na Kupczyka należy spojrzeć łaskawszym okiem, bo rozbrat z Wiekiem mógł być podyktowany świadomością miałkości całego przedsięwzięcia. Jak wobec tego traktować współpracę byłego frontmana Turbo z muzycznym pomagierem Bonusa BGC? Tymczasem Kupczyk i jego grupa Ceti inwitują na Metalmanię. Jak nie skorzystać, gdy zaproszenie takie ładne?

Reklama

Idąc dalej szlakiem niegdysiejszego triumfu, znajdziemy Michała Wiśniewskiego, którego można nawet szanować za wytrwałość. Jego problemy finansowe to temat wnikliwie udokumentowany przez wszystkie plotkarskie media w tym kraju, a gdyby wierzyć katastroficznemu tonowi doniesień z życia wokalisty, już dawno powinien był skłotować jakąś suterenę w rodzinnej Łodzi. Tymczasem Michał wciąż tworzy i najwidoczniej dopisuje mu dobre samopoczucie, skoro potrafi nagrać song o filiżance czy niemniej wykwintną pieśń bożonarodzeniową. Wprawdzie Ich Troje, macierzysta grupa łódzkiego artysty, nie może już liczyć na platynowe wyniki sprzedaży płyt ani czołowe miejsca na prywatnych playlistach połowy populacji RP, to formacja powróciła ostatnio do aktywności. Stare piosenki, nowa wokalistka, ten sam kolo w okularach (Jacek Łągwa) i on, Michał Wiśniewski, niezatapialny niczym U-boot patrolujący wody Atlantyku, nawet jeśli wojna zakończyła się dwadzieścia lat wcześniej.

Pozostając przy weteranach sceny, na wspomnienie zasługuje również Dżem. Może wystarczyło rozwiązać zespół po śmierci charyzmatycznego lidera? Może dało się uniknąć kolejnych kooperacji z frontmanami, zmuszonymi do przymierzania cudzych kowbojek? Może status martwej legendy jest lepszy od ciągłego śpiewania o Harleyach i czerwonych cegłach przy jednoczesnym udawaniu, że to wciąż ten sam zespół, który czterdzieści lat temu wyszedł z tyskiego familoka? Odpowiedzi na te pytania nie poznam, tymczasem grający dziś po restauracjach sukcesor Ryśka Riedla utrzymuje m.in. że jest synem Szatana, ma za sobą bliskie kontakty z UFO, a jako student przysposobienia obronnego zdołał poznać całe zło świata, w tym także tajemnice Kremla.

Na koniec przyjrzyjmy się przypadkowi herosów lat 80. uwięzionych w kapsule czasu. Grupa Ziyo cieszyła się swego czasu dość sporą popularnością, a albumy Ziyo i Witajcie w teatrze cieni są nadal wysoko oceniane przez koneserów new wave. Potem jednak grupa zaczęła pikować w dół. Rockowe adaptacje kolęd to zawsze artystyczny odpowiednik gry w niebieskiego wieloryba, a album Tetris, pamiętany jest dziś jako stały bywalec wszystkich zestawień z najgorszymi okładkami płytowymi.

Dalej nie było lepiej – kolejne nieliczne produkcje nie zdołały przywrócić tarnowianom utraconej pozycji. Od dwudziestu lat dawni nowofalowcy rzeźbią więc we własnej niszy, a że los bywa niewdzięczny i frustrujący przekonali się uczestnicy ostrej wymiany zdań, którą z zapałem godnym lepszej sprawy rozpętał swego czasu sam zespół na fanpejdżu Duchologia.

Jak już wspomniałem na początku, trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. Zwłaszcza że w pewnym momencie nie ma odwrotu - jest już tylko zatracenie, nicość oraz Maryla z Krzysztofem. I odwieczne pytanie, dlaczego rodzimy showbiz zamienia się w plan zdjęciowy do kolejnej odsłony Resident Evil, podczas gdy im dalej od mainstreamu, tym polska muzyka potrafi generować zajebistość. Znamienne jest, że na hasło „fajny rock'n'roll" przychodzą dziś na myśl raczej zespoły typu Wild Books albo The Stubs, a nie supergrupa Wieko, której wydawało się, że festiwal w Opolu 79. nadal się nie skończył.