Me And That Man - Songs of Love and Death

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Me And That Man - Songs of Love and Death

Bez przebaczenia.

"Gdzie ty do cholery chowałeś się przez te wszystkie lata" - zapytał w Londynie Johna Portera dziennikarz, który był jeśli nie jego rodakiem, to na pewno jak i on Brytyjczykiem. Bo Me and That Man to grupa pełna paradoksów. Coś co nie mogło wyjść dobrze okazuje się być albumem, który na trwałe wejdzie do historii polskiego rocka. Albumem bez wątpienia klasycznym w dniu premiery.

Lider Behemotha przez długie lata przede wszystkim znany jest na zachodzie, dopiero potem w naszym kraju. Kiedy Nergal ma wyniki, jakich pozazdrościć mu może niejeden metalowy band, kiedy trafia na listę Billboardu, zaczyna się dziać dużo w Polsce. Powiecie, że pomogły pudelki, Doda i "Ambassada" - i będziecie mieć rację. Bo w naszym kraju niestety często najpierw trzeba błyszczeć, by ktoś, zazwyczaj w swej wredocie zadał sobie pytanie - a co on tak naprawdę umie. Okazało się, że umie.

Reklama

John Porter wyjechał w latach 70. z Wielkiej Brytanii, zdobywa lokalną sławę w Polsce. Bez Johna Portera nie byłoby ogromnej części polskiego rocka. Oczywiście i z tej prostej przyczyny, że on sam ją współtworzył. Nie tylko dlatego, że jak zagrał "Helicopters" to nagle się wszystkim otworzyły oczy, że w Polsce też tak można nagrywać. Zarażał swobodą grania, podejściem im prościej tym lepiej i profesjonalizmem, którego wielu mogło tylko pozazdrościć.

By doszło do ich spotkania trzeba było, by zaśpiewać razem cover Johnny'ego Casha. Wirtualnie, bo do spotkania w studiu nie doszło. Fascynacja jednak powstała. Facet, który swojego głosu używał jako narzędzia rycząc, dysząc i krzycząc zaprosił klasycznego rockmana z lekko punkowymi ciągotami.

To nie jest płyta dla początkujących. Oczywiście wyobrażam sobie, że ktoś sięgnie po nią mając naście lat i słuchając jako jeden z pierwszych albumów, jaki poznał będzie czerpał z niej radość. Ale sięgając po nią wraz z tym, jak będzie dorastał, będzie odkrywał nowe znaczenia, nowe nawiązania, nowe wszystko.

Bo już wprowadzające "My Church is Black" prowadzi nas w krainę znaczeń. Najczęściej pojawiającymi się skojarzeniami są PJ Harvey oraz Nick Cave. Nie widzieć tu jednak całej tradycji amerykańskiego rocka z Neilem Youngiem na czele jest grzechem. Nie słyszeć klimatem, który prowadzi nas do białych (wbrew tytułowi) kościołom Południa, nie słyszeć tęsknoty za wilgotnością i upałem, za "Zaginioną autostradą", za bijącymi w ręce członkami chóru gospel to tak, jakby żyć na innej planecie, albo słuchać tylko onomatopeicznych jęków udających słowa piosenek, które serwują nam teraz rozgłośnie.

Reklama

Kolejne "Nightride" oraz "On The Road" powinny być drogowskazem dla wszystkich, którzy z gitarami siadają w barze i chcą podbić pijących tam piwo. Nie wyśmiewam się - to największa lekcja charakteru, pokory, szacunku do słuchacza. Porter i Nergal wchodząc do dowolnego baru na świecie grając te dwa nagrania mieliby publikę kupioną od razu. Bo tu jest prawda, tu jest pierwotna, organiczna energia. Tu jest kilka akordów, które rozpieprzają smutek i które każą wybijać rytm czymkolwiek, co masz w ręce.

Absolutną perłą jest dla mnie "Cross My Heart and Hope To Die". Pijacki, knajpiany sznyt jest tu wybity tak mocno, jak tylko się da. Coś co się może wydawać nawiązaniem do szantowego sposobu grania znika, gdy pojawia się chór młodocianych. Panowie twierdzą, że nie szargają świętości, ale słowa "We ain't come here for forgiveness / We're not paying for our sins / We betrayed you our sweet Jesus / We have chosen hell on earth" w ustach dzieci brzmią bardziej niż prowokująco.

Dalej dzieją się rzeczy, o których w Polsce można tylko było śnić. Nikt nie posuwał się do tego, by tak akompaniować gitary w połączeniu z wysokim kobiecym głosem, jak słyszymy to w "Belter The Devil I Know" (z czym się wam kojarzą te klawisze, hę?). W "Magdalene" mamy tradycję marszu wmieszaną w słowa. W "Voodoo Queen" przestery atakują nas tak, jakbyśmy słuchali ścieżki dźwiękowej do "Truposza".

Siłą i płyty i poszczególnych nagrań jest to, że wrócimy do nich po dniu, tygodniu, miesiącu, pięciu latach, a one będą brzmieć tak samo świeżo, tak samo zdecydowanie. Z bezczelnością ocierają się miejscami o klasyki (czy tylko ja słyszę w pewnym momencie "Personal Jesus"), z pewnością siebie powtarzają patenty na balans chórków i gitar.

Ten album zostanie z nami. To klasyk.

A przy okazji - Me and That Man. Ciężko o lepszą nazwę dla tej grupy, prawda?