FYI.

This story is over 5 years old.

Czytelnia

Grandmaster Flash jak mistrz Yoda. "The Get Down" ma styl, groove i dużo serca

Efekt jest dość chaotyczny, a zarazem trafiony w punkt, jako że hip-hop zrodził się poniekąd z twórczego chaosu - i to w stopniu znacznie bardziej natężonym i "eklektycznym" niż w przypadku każdej innej kontrkultury.

Wśród opinii publicznej projekt od początku generował znacznie więcej sceptycyzmu niż pozytywnych emocji. No bo jak to - serial o narodzinach hip-hopu z białym Australijczykiem Bazem Luhrmannem u steru? Bez gwiazd w obsadzie, za to z budżetem na miarę "Gry o tron"? Produkcja przeciągała się bowiem grubo ponad normę, generując dodatkowe koszty, które ostatecznie osiągnęły pułap 120 milionów dolarów. Dziesięć baniek za odcinek. Księgowi Netflixa nigdy wcześniej nie widzieli takich kwot.

Reklama

Gdy jednak odrzucić twardy pragmatyzm i zajrzeć pod podszewkę, można dostrzec znacznie więcej niż przesadną ilość zer po przecinku w raportach finansowych. Przede wszystkim można dostrzec właściwych ludzi na właściwym miejscu. Luhrmann nie wychował się co prawda w nowojorskim getcie, ale ostatnie co można o nim powiedzieć, to to, że jest muzycznym ignorantem. Jego dotychczasowe portfolio, z "Moulin Rouge!" i postmodernistyczną wersją "Romea i Julii" na czele, mówi samo za siebie. Muzyka zawsze była dla reżysera najważniejszą składową. Ważniejszą nawet niż fabuła i bohaterowie, co w połączeniu z zamiłowaniem twórcy do frenetycznego montażu i wystawnej scenografii na granicy kiczu sprawiało, że Luhrmann nigdy nie należał do ulubieńców co bardziej ortodoksyjnych krytyków - za to na jego filmy zwykle ciągnęły tłumy spragnione spektakularnej rozrywki. Australijczyk nigdy nie bał się też eksperymentować, w tym z hip-hopem - na ścieżkę dźwiękową "Wielkiego Gatsby’ego", melodramatu z czasów prohibicji, zaprosił Jaya-Z.

Przy "The Get Down" branża tym bardziej przyszła w sukurs. Głównym konsultantem został Grandmaster Flash, który z zamiarem opowiedzenia o prekursorskim okresie hip-hopu nosił się od lat 80. Współpraca układała się na tyle dobrze, że gdy zdjęcia trwały już kilka miesięcy, Luhrmann wpadł nagle na pomysł, by uczynić legendarnego DJ-a jednym z bohaterów show. Flash wprowadzał także młodych aktorów w tajniki skreczowania, podczas gdy Kurtis Blow i Rahiem z Furious Five uczyli ich rapować teksty napisane przez Nasa, jednego z producentów serialu. Za kulisami roiło się również od uznanych grafficiarzy i b-boyów. Niemal cała obsada pobierała lekcje specyficznych tańców z epoki, jak hustle czy bus stop.

Reklama

Akcja serialu zawiązuje się w roku 1977 na Bronksie, w pierwszych latach hip-hopu, ale i ostatnich disco, toteż Luhrmann zadbał również o ten aspekt. Oryginalne utwory skomponowali m.in. Nile Rodgers, Sia i Kamasi Washington, a zaśpiewali nie tylko odtwórcy głównych ról, ale i Leon Bridges, Zayn, Raury czy Christina Aguilera. Na soundtrack trafiły szlagiery Boney M., Donny Summer i Vicki Sue Robinson, ale i istniejące już przeboje w nowych aranżacjach, jak "Cadillac" Miguela bądź "Black Man in a White World" Michaela Kiwanuki.

Fabuła półtoragodzinnego pilota, jedynego odcinka wyreżyserowanego osobiście przez Luhrmanna, koncentruje się wokół winyla z rzadkim remiksem hitu fikcyjnej piosenkarki Misty Holloway. Czarny krążek przekazywany z rąk do rąk pomysłowo splata ze sobą losy głównych bohaterów: aspirującej wokalistki Mylene Cruz (charyzmatyczna Herizen Guardiola), zakochanego w niej po uszy młodego poety Ezekiela Figuero (Justice Smith z "Papierowych miast") oraz Shaolin Fantastika (rewelacyjny Shameik Moore z "Dope"), zdolnego grafficiarza, który jednak widziałby się raczej za konsoletą.

Drugi plan zasilają trzej wierni kumple Ezekiela (Jaden Smith, Skylan Brooks i Tremaine Brown Jr.) oraz wujek Mylene, Francisco "Papa Fuerte" Cruz (zawsze mile widziany Jimmy Smits), ktoś w rodzaju lokalnego ojca chrzestnego, z tym że ukierunkowanego nie na przestępczy biznes, lecz na pomoc trudnej młodzieży, rozbudowę infrastruktury Południowego Bronksu i inne ambitne plany prospołeczne - choć nie zawsze osiągane legalnymi metodami.

Reklama

Już od progu widać, że scenariusz, jak to u Luhrmanna, nie będzie najmocniejszą stroną serialu. Bardziej niż oryginalną opowieścią, jest "The Get Down" zbiorem archetypów młodzieżowego kina muzycznego i przygodowego. Historia miłosna rodem z "West Side Story", sekwencje taneczne jak w "Gorączce sobotniej nocy", proces formowania się zespołu niczym w "Straight Outta Compton", wątek nauczycielki wyjęty z "Młodych gniewnych", wątek surowego ojca-pastora (świetny Giancarlo Esposito) wyjęty z "Footloose". No i mentor Grandmaster Flash (Mamoudou Athie jak odbicie lustrzane DJ-a; anegdota głosi, że gdy pierwszy raz spotkali się na planie, znany swego czasu z rozwiązłości Flash zapytał Athiego: "Przepraszam, jak ma na imię twoja matka?") przekazujący gramofonową wiedzę tajemną z zacięciem godnym mistrza Yody.


Jesteśmy też na Facebooku. Polub fanpage Noisey Polska i bądź z nami na bieżąco


Notabene, bohaterowie wybierają się na "Nową nadzieję", która właśnie wchodzi na ekrany. Unaoczniają się przy tym znaki firmowe Luhrmanna: dbałość o detal i realia odwzorowywanej epoki. Przestają dziwić miliony utopione w produkcji, gdy widzimy zbiorową scenę tańca, podczas której każda z kilkudziesięciu zaangażowanych osób, od aktorów pierwszoplanowych po najdalszych statystów, nosi kostium wyróżniający się kolorystyką lub gadżetem. Osobnym bohaterem jest zaś miasto - twórcy wcale nierzadko wmontowują w narrację materiały archiwalne, o akuratność klimatu polityczno-społecznego zadbał współscenarzysta Nelson George, wybitny znawca Nowego Jorku i historyk hip-hopu.

W pewnym sensie "The Get Down" jest rewersem "Vinyla" - Scorsese skupiał się na historii bohaterów, traktując rozkwit sceny disco, punk i hip-hop jako tło dla wydarzeń, natomiast u Luhrmanna to dzieje bohaterów robią za tło dla celebracji hip-hopu. Wkręcenie się w rytm serialu może skądinąd chwilę potrwać - kamera jest prawie bezustannie w ruchu, feeria barw i dźwięków potrafi przyprawić o zawrót głowy. Estetycznie "The Get Down" odwołuje się do kina blaxploitation, do kultowych "Wojowników" Waltera Hilla, "Człowieka z blizną" Briana De Palmy, "Morderczego lata" Spike’a Lee, gdzie akcja toczyła się w tych samych gorących miesiącach roku 1977. A nawet do filmów kung fu, które po dziś dzień inspirują raperów i producentów ze Wschodniego Wybrzeża.

Efekt jest dość chaotyczny, a zarazem trafiony w punkt, jako że hip-hop zrodził się poniekąd z twórczego chaosu - i to w stopniu znacznie bardziej natężonym i "eklektycznym" niż w przypadku każdej innej kontrkultury. Ten cały uliczny anturaż to wbrew pozorom bardzo podatny grunt dla romantycznej, barokowej wizji Luhrmanna. Reżyser z pietyzmem, z osobliwie "podkręconym" autentyzmem wydobywa czyste piękno z ujęć multikulturowego tygla na podziemnych imprezach, gdzie króluje freestyle i breakdance, ze stopklatek z otagowanymi pociągami, boomboxami noszonymi niczym nesesery przez młodzieńców z niebotycznym afro, kusymi szortami dziewcząt kokietujących chłopców z sąsiedztwa.

Jest w tym wszystkim styl, groove i wrażenie niewykoncypowanej szczerości; czuć, że twórcy włożyli w projekt dużo serca. Koniec końców, "The Get Down" stanowi ciekawy kontrapunkt dla "Empire" Lee Danielsa - można się nawet pokusić o tezę, że jest jego nieformalnym prequelem. Warto sobie przypomnieć, czym był hip-hop, nim przerodził się w wielki biznes.