FYI.

This story is over 5 years old.

420

Wspomnienia o naszych ulubionych dilerach

Pan Janusz zaczął sprzedawać, gdy w jego ogródku na warszawskiej Białołęce wyrosły „jakieś dziwne chwasty"

Źródło: Flickr/elad abraham

Do palenia mariihuany przynajmniej raz przyznało już 16% Polaków i wszystko wskazuje na to, że ta liczba będzie wzrastać. Jest całkiem możliwe, że znasz jakiegoś jaracza lub nawet sam nim jesteś. Tak czy inaczej wiesz, że nie wymagają oni od życia zbyt wiele: ładnie załadowana samara nabyta po rozsądnej cenie od dilera, który odpisuje na sms-y, to wszystko, czego potrzebują. Dodatkową zaletą jest towar z własnej hodowli, jednak prawda jest taka, że każdy, nawet najdrobniejszy gest mający na celu zadowolenie klienta, zostaje doceniony.

Reklama

Dobra obsługa klienta? Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Dlatego porządni, odpowiedzialni dilerzy, na których można zawsze polegać, są prawdziwym skarbem. Nie sposób o nich zapomnieć, nawet jeśli jesteś upizgany jak świnia za każdym razem, gdy się spotykacie. To dobrzy przyjaźni sprzedawcy, jednak wystarczająco dziwaczni, byś nie chciał mieć z nimi za wiele wspólnego na stopie towarzyskiej.

Poprosiliśmy kilka osób, by podzieliły się historiami o swoich ulubionych dilerach. Słuchając odpowiedzi, zrobiło nam się ciepło na serduszku.

Pan Janusz

Koleś, od którego ogarniałem zazwyczaj stuff, wyjechał na kilka miesięcy za granicę, musiałem więc szybko wykombinować zastępstwo. Jeden z moich kumpli podał mi jakiś numer, zaznaczając, że „tylko duże ilości, ale za to z dowozem". Nie miałem nic przeciwko. Zadzwoniłem, ustawiłem się z typem, umówiliśmy się na zacisznej uliczce na tyłach mojego bloku. Handlarzem okazał się gość grubo po czterdziestce, typowy pan Janusz z ogorzałą mordą i wąsem, którego nie powstydziłby się sam Marszałek. Podobno naprawdę nazywał się Janusz. Okazało się, że na jego posesji na warszawskiej Białołęce wyrosły „jakieś dziwne chwasty". Jego siostrzeniec, znajomy mojego znajomego, wiedział co się święci, więc zebrał pąki, podzielił je na dość spore porcje i kazał „ususzyć i posprzedawać dzieciakom za dwie-trzy stówki, bo podobno można się na tym nieźle dorobić". Panu Januszowi towar skończył się po jakichś dwóch tygodniach (do czego walnie się przyczyniłem) i nie mam pojęcia, jakie są jego dalsze losy, jednak wciąż miło wspominam oznajmiający jego przybycie ryk zdezelowanego Golfa.

Dziewczyna ze stacji

Któregoś razu kompletnie najarany kupowałem bletki na stacji benzynowej. Po sklepiku kręciła się piątka dzieciaków w wieku od 6 do 12 lat. Gawędzili wesoło ze starszą siostrą, która pracowała tam jako kasjerka. Położyłem bletki na ladzie i starałem się nie wyglądać idiotycznie. Dzieciaki najpierw mi się przyjrzały, a potem zaczęły stroić sobie ze mnie żarty. „Co tam będziesz palił?", zapytał jeden z nich. Czułem się strasznie niezręcznie, zwłaszcza, że wszystkiemu przyglądała się ich siostra. Wtem, sprzedawczyni złapała mnie nagle za rękę i zapytała, czy palę skuny czy wolę naturalną bakę. „Tylko naturka", odpowiedziałem. „Ziom, popchnę ci sztukę za cztery dychy". Jak mogłem odmówić? Zapisała mi swój numer jako „pani do pomocy". Cóż, z pewnością była pomocna, swego czasu odwiedzałem ją na stacji regularnie. W toalecie – jedynym miejscu, w którym nie było kamer – dokonywaliśmy wymiany. Zwykle dorzucała paczkę bletek w gratisie.


Reklama

Piszemy nie tylko o zielsku. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Najlepszy diler na świecie

Jako młody chłopak poszedłem do szkoły wojskowej, a następnie zaciągnąłem się do armii, nie miałem więc zbytnio okazji do jarania trawy. Gdy odszedłem z wojska, zacząłem umawiać się z pewną studentką humanistyki. Jej najlepszy kumpel handlował trawą. Weekendy spędzaliśmy albo w łóżku, albo włócząc się po okolicy z tym jej kolesiem. Jako jedyny miałem samochód, często więc wieźliśmy dupy do jakiejś całodobowej jadłodajni, wcześniej jednak urządzając w aucie haszkomorę i upalając się do granic. Zamawianie w takim stanie żarcia było czymś, co przerastało zarówno mnie, jak i moją dziewczynę, więc to nasz diler zwykle się tym zajmował. I był w tym naprawdę dobry, zachowywał się jak normalny członek społeczeństwa, rozmawiając i dowcipkując z obsługą. Nie mam pojęcia, jakim cudem mu się to udawało. Gdyby nie on, zapewne kilka razy wyszedłbym z lokalu, zostawiając portfel na stoliku. Najlepszy diler na świecie.

Szanghajska niespodzianka

Musiałem na kilka miesięcy przeprowadzić się do Szanghaju. Bałem się, że nie będę miał tam jak ogarnąć palenia (wiem, wiem, priorytety). Mieszkałem na małym, strzeżonym osiedlu, położonym trzy minuty drogi od ruchliwej ulicy. Koleś, od którego kupowałem tam palenie mieszkał nieopodal, klatkę czy dwie dalej, jednak interesy załatwialiśmy, mijając się na chodniku. Umawialiśmy się przez WhatsAppa na konkretną godzinę („15:07"), ruszaliśmy z przeciwnych stron ulicy i dokonywaliśmy szybkiej wymiany. Czasem, w ramach prezentu, wciskał mi w rękę (pozbawioną jakiegokolwiek opakowania) kostkę haszu. Mało uśmiechał mi się powrót do domu z lepką, śmierdzącą i zakazaną substancją w ręku, ale nigdy nie narzekałem. Prezentów się nie odmawia. Kiedy złamał sobie nogę, wspaniałomyślnie zaprosił mnie do siebie po odbiór zamówienia. Gdy wpadłem po towar, spostrzegłem biegającego po mieszkaniu wielkiego białego królika. Nie spodziewałem się tego, z pewnością też łatwo go nie zapomnę.

Lukrowany Elmo

Znałam swojego dilera, zanim zaczął handlować, więc (stosunkowo) normalnym było otrzymanie zaproszenia na imprezę z okazji czwartych urodzin jego syna. Było całkiem miło, choć całe przedsięwzięcie odbywało się dość późno jak na kinderbal. Rzecz jasna zostałam najdłużej ze wszystkich gości i po wszystkim okropnie się zespawaliśmy. Jego syn spał w pokoju obok, a my śmialiśmy się do rozpuku puszczając bańki mydlane i wcinając resztki tortu z lukrowanym Elmo na wierzchu. Zabawę posuła nam jego dziewczyna, która wróciła do domu wcześniej niż zwykle, ale wróciłam do domu z kawałkiem tortu z Ulicy Sezamkowej i samarką wypchaną dobrocią.

Mary Louise Parker jako Nancy Botwin w „Trawce". Fot. Showtime

Reklama

Koleś, który zawsze odpisywał

Mój pierwszy diler z czasów uniwersyteckich na wszystkie sms-y odpisywał błyskawicznie, było mi więc naprawdę przykro, kiedy skończył studia. Gdy był na ostatnim roku, ja czegoś nie dopilnowałem i wypstrykałem się z całej baki tuż przed rozpoczęciem sesji (a przecież tylko początkujący palacze nie jarają w czasie jej trwania). Absolwenci już srogo imprezowali, ale i tak napisałem do niego koło 23, licząc na łut szczęścia. Po chwili otrzymałem odpowiedź. „Jestem w kasynie, odezwę się później". O 4 nad ranem zawibrował mój telefon. „Nwm czy nie śpisz, ale jbc to podbijaj". Oczywiście, że nie spałem. Popędziłem do jego pokoju (obaj mieszkaliśmy w akademiku). Czterech jego kumpli zgotowało mi owację na stojąco chwilę po przekroczeniu progu. Poklepał mnie po plecach, chwaląc moje oddanie sprawie i nawet dorzucił coś w gratisie. Zdaje mi się, że skończył jako makler giełdowy gdzieś na Wall Street.

Własny gatunek marihuany

Mniej więcej raz na tydzień palimy z ziomkami dżisy i zamawiamy jakieś jedzenie. Nasz ulubiony diler niegdyś był naszym ulubionym dostawcą pizzy. Widać było smutek w jego oczach, gdy wychodził z naszej jamy spizgu, by dalej przemierzać świat pełen trzeźwych ludzi łaknących pustych kalorii. Któregoś razu do jednego z opakowań od pizzy przykleił profesjonalnie wyglądającą wizytówkę, promującą jego nową działalność – sprzedaż samodzielnie wyhodowanego gatunku marihuany. Od tego czasu kupujemy towar tylko od niego. Jest dość częstym gościem w moim domu, zmienił się tylko produkt, który dostarcza. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że wciąż jest w posiadaniu termoizolacyjnej torby, w której teraz wozi towar, popakowany do małych plastikowych opakowań, które idealnie się w nim mieszczą. Czasami przyjeżdża też z autentyczną pizzą i pałaszuje ją razem z nami.

Zielone w naturze

Nigdy nie poznałem mojej ulubionej sprzedawczyni. Może właśnie dlatego tak bardzo ją lubiłem. Była siostrą sekretarki, która pracowała w biurze mojej cioci i cierpiała na jakąś przedziwną, tajemniczą chorobę, która była na tyle poważna, że pozwalała jej korzystać medycznej marihuany, jednak nie przeszkadzała jej w regularnych spacerach po parku koło mojego domu, gdzie zostawiała dla mnie specjalne paczuszki. Jedno z drzew miało wyjątkowo dziwaczny układ korzeni, tworzących coś w rodzaju małej jaskini. Tam wymienialiśmy towar, który zostawiała w małych, ręcznie robionych jutowych woreczkach, do których przyklejała nieco mchu tak dla niepoznaki – prawdziwa Perfekcyjna Pani Domu handlu zielskiem. Czasem dorzucała jakieś ciasteczko lub nowy gatunek, akurat testowany przez ambulatorium, w którym się zaopatrywała, mogłem więc dopasowywać rodzaj zamawianego towaru do swoich potrzeb.

Mój facet diler

Mój chłopak stwierdził, że rzuci robotę i zajmie się hodowaniem marihuany. Podchodziłam do tego pomysłu dość sceptycznie, ale lubiłam trawę nawet bardziej niż jego, więc nie oponowałam. Mieszkamy w Kolorado, a 64. poprawka stanowi, że na „odosobnionej, zamkniętej przestrzeni" dozwolonym jest posiadanie do 6 krzaków – jednak zakładałam, że będzie wolał zatrudnić się w jednej z dużych hodowli, gdzie naprawdę mógłby coś zarobić. Myliłam się. Próbował przekształcić wszystkie szafy w swoim domu na „odosobnioną, zamkniętą przestrzeń". Jest idiotą, więc mu nie wyszło. Przestało nam też wychodzić w związku, ponieważ zatrudnił do pomocy (naprawdę niezłą) laskę. To mój ulubiony diler, z którym mam masę świetnych wspomnień.