Syd - Fin

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Syd - Fin

Jeśli Syd chciała solowym albumem udobruchać zarówno starych fanów, doskonale kojarzących ją z The Internet, jak i zdobyć nowych słuchaczy, wypada tylko pogratulować obranej drogi.

Kariera niespełna 25-letniej artystki przebiegała jak dotąd harmonijnie. Trzy albumy zespołu przynosiły za każdym razem coraz ciekawszych gości, bardziej dojrzałe brzmienie, doprowadzając The Internet do nominacji do Grammy. Syd zyskiwała szacunek i sympatię nie tylko za kwestie wokalne, doceniono również jej warsztat produkcyjny. Trudno było sobie wyobrazić lepszy moment na autorski debiut.

"To nie będzie specjalnie głęboka, zaangażowana płyta. Takie granie zostawiam na The Internet. U mnie będzie coś do radia, coś żeby zarobić pieniądze i mieć nowy materiał do grania na koncertach" - zapowiadała, rozbudzając ciekawość jeszcze bardziej.

Przyszedł najwyższy czas powiedzieć sprawdzam. Pierwszy wniosek? Jakoś za szybko się ten album kończy. I faktycznie, 12 ścieżek składa się na 37 minut muzyki. Niedużo, ale nie od dziś wiadomo, że od przesytu znacznie lepszy jest niedosyt, więc wspomniany wniosek w żadnym wypadku nie jest krytyką. Co dalej? Okazuje się, że singlowe "Body" i "All About Me" nie są najmocniejszymi punktami programu, a wręcz… obniżają jego poziom. Wniosek trzeci jest zaś taki, że "Fin" z każdym odsłuchem zyskuje i do płyty chce się wracać. Przede wszystkim dlatego, iż Syd kapitalnie nawiązała brzmieniem do dokonań Aaliyah, Missy Elliott, Ginuwine'a, czyli jednym słowem - artystów związanych blisko 20 lat temu z kolektywem Swing Mob.

Podkłady do "Know", "Nothin to Somethin" czy "Over" to ten futurystyczny pop-r&b, dzięki któremu Timbaland zyskał miano wizjonera, na dobre zmieniając czarną muzykę pod koniec lat 90. Mamy też oczywiście momenty jawnie korespondujące z tym, co Syd robiła w The Internet - "Smile More", "Dollar Bills" i zamykające album, wsparte pianinem Roberta Glaspera "Insecurities". Wszystko zaśpiewane z klasą, elegancko, bez zbędnych popisów. Syd zdaje sobie sprawę z własnych słabości wokalnych, ale paradoksalnie czyni z nich atut, bo czasem mniej znaczy więcej, a już na pewno bardziej kameralnie.

Z jednej strony więc "Fin" to album bezpieczny, oparty o pewne dawno przetarte szlaki, sprawdzone elementy, ale - co najważniejsze - na swój sposób zaskakująco świeży. Choć na początku nie porywa aż tak, jak tego można było oczekiwać, z każdym odsłuchem zyskuje, odkrywając przed nami kolejne smaczki. W pewnym momencie klarownym staje się, że to w pełni autorska wizja Syd - wypadkowa fascynacji muzyką, na jakiej dorastała i która zainspirowała ją do tworzenia, z wpływami kolegów z Odd Future, soulowego Los Angeles. Czy takie połączenie mogło nie wypalić? Pewnie mogło, ale na "Fin" sprawdziło się kapitanie.