Płyta inna niż wszystkie - "Hell Hath No Fury"

FYI.

This story is over 5 years old.

Wspominki

Płyta inna niż wszystkie - "Hell Hath No Fury"

Ponad dziesięć lat po premierze wciąż jest to złożony, niepokojący album, który zasługuje na to, by nazwać go arcydziełem.

Pomyślcie tylko: w czasie pisania i nagrywania drugiego albumu do Clipse tylko raz uśmiechnęło się szczęście - jedna z najpopularniejszych legend rapu straciła słuch.

Gdyby nie choroba Foxy Brown, która w drugiej połowie 2005 roku zaczęła skarżyć się na problemy ze słuchem, Pusha T i Malice (tak brzmiała wtedy jego ksywka), dwaj bracia z Wirginii, cieszący się sporym choć niszowym uznaniem wśród fanów hip-hopu, w życiu nie dostaliby w swoje łapy bitu do "Wamp Wamp (What It Do)" i nie nagraliby swojego atonalnego, dystopijnego raportu ze świata pełnego pasków ze skóry aligatora i włoskich butów. Foxy ostatecznie wyzdrowiała i nasłała na braci samego Jaya Z, który miał odzyskać od nich ten bit, oni jednak pozostali nieugięci. Wystarczająco długo czekali na sukces.

Reklama

Clipse byli gotowi na długotrwałą sądową batalię o "Hell Hath No Fury". Nie pierwszy raz musieli się zmagać z plątaniną prawniczych regulacji: jeszcze w głębokich latach 90. udało im się namówić Pharrella do współpracy nad albumem przygotowywanym dla wytwórni Elektra. Nagrali debiutancką płytę "Exclusive Audio Footage", ale materiał nie wzbudził żadnego zainteresowania i wstrzymano jego wydanie. (Bit jednego z kawałków, w którym Malice - z czasem zmieni ksywkę na No Malice i nagra głęboko chrześcijańska płytę - rzuca "kurde, jesteśmy mili, mamy to, na co każdy się sili / co chciałby każdy pozer z ulicy / chodzący z Jezusem na szpicy", został później wykorzystany na singlu Jadakissa).

Clipse jakoś odbili się od dna. Ich nowa płyta trafiła do sklepów latem 2002 roku, kiedy wciąż jeszcze byli młodzi, ale już trochę bardziej zmęczeni i zgorzkniali. Już na otwarcie Pusha T wybiera się na przebieżkę po wspomnieniach z dzieciństwa i nucąc po nosem temat z "Miami Vice", przyznaje: "im jestem starszy, tym wyraźniej widzę wpływy złego". "Lord Willin" z miejsca stał się klasykiem; przy "Grindin'" stoły na szkolnych stołówkach szły w drzazgi, "Cot Damn" brzmiał jak niski pomruk nadciągającej zagłady, a dzieciaki od Virginia Beach po Venice Beach zaczęły szukać nielegali.

"Lord Willin" stał na pierwszorzędnych bitach od The Neptunes. Wielu młodych artystów mogło o czymś takim tylko pomarzyć. Nawet takie numery jak "When the Last Time" mogły być zbawieniem dla "Blueprint 2", a co tu dopiero mówić o "Grindin'". Fani rapu dostali dokładnie to, czego można się było spodziewać po Pharrellu i Chadzie Hugo: dziwne, drażniące brzmienia, na tyle jednak znajome, by nadawały się do radia. "Lord Willin" okazał się ostatnim albumem w dziejach Clipse, któremu udało się odnieść radiowy sukces. We wrześniu 2002 roku osiągnął status złotej płyty.

Reklama

Dwa lata później BMG połączyło się z Sony Music Entertainment, co oznaczało, że wytwórnia Arista, odpowiedzialna za wydanie "Lord Willin", została wchłonięta przez Jive, zaś prowadzony przez Pharrella label Star Trak, który również przyłożył się do sukcesu Clipse, trafił pod egidę Interscope. Niestety zapisy w umowie podpisanej przez Pusha i Malice'a zabraniały im takich przenosin. Utknęli w Jive i przez kolejne trzy lata zmagali się z pozwami, odtrąceniem i upokorzeniem, a zarobione przez nich pieniądze płynęły do kieszeni Nicka Lacheya, największej gwiazdy w katalogu wytwórni.

W udzielonym niedawno wywiadzie, Pusha wyjaśniał dziennikarzowi magazynu GQ: "Naśladując Clipse ludzie ślizgają się po powierzchni, żaden z nich nie przeżył tego, co my, więc wychodzi im jedynie gloryfikacja gangsterki". To oczywiście nie powstrzymało licznych raperów i w czasie gdy bracia byli skazani na bezczynność w Jive, wielu próbowało osiągnąć sukces powielając ich pomysły. W tym czasie Clipse wydali dwa mikstejpy "We Got It 4 Cheap", które doczekały się olbrzymiego uznania i na wiele sposobów pomogły we wprowadzaniu zmian w rapowym dyskursie, a ich wpływ widoczny był jeszcze przez długie lata. Złożone z fristajli nałożonych na komercyjne bity oraz kawałków, które przygotowali na "Hell Hath No Fury", oba wydawnictwa odniosły oszałamiający sukces także dzięki udziałowi Ab-Liva i Sandmana, którzy razem z braćmi utworzyli Re-Up Gang. Posłuchajmy na przykład takiego "Zen" z drugiej części "We Got It", gdzie kokainowe rapsy zamieniają się w przekaz z jakiejś odległej galaktyki.

Reklama

Oba mikstejpy z miejsca okrzyknięto genialnymi, a część krytyków tak zachwyciła się stylem i tematyką kawałków Clipse, że zapomnieli o wszystkim innym. (Teraz możemy posłuchać o podobnym zjawisku w kawałku "Your Back Pack Past" Open Mike Eagle'a, opisującym gwałtowny upadek popularności niezależnego rapu, który na przełomie stuleci musiał ustąpić miejsca modzie na zaśnieżoną awangardę. Cytat: "Piszcie tylko eseje o kontekstach!"). W czasach sporej posuchy w rapie, kiedy wielkie wytwórnie nie miały nic ciekawego do zaprezentowania, Push i Malice podbili wszystkie blogi.

Kiedy wreszcie udało im się wydać pierwszy singiel z nowego albumu (jesienią 2006 roku, po długiej prawniczej i wizerunkowej batalii z Jive), przez chwilę mogli wydawać się bohaterskimi zwycięzcami. "Mr. Me Too" nie zrobił większej kariery w radiu, ale i tak można go było uznać za pewien sukces; w końcu Pusha mógł zarapować: "to nasze najlepsze dni / przepraszamy fanów, ale luje z Jive / byli serio źli". Na kawałku wydanym przez Jive.

Pamiętam ten moment, kiedy wychodziłem z licealnej sali gimnastycznej i podbił do mnie kumpel z numerem "XXL", w którym ukazała się recenzja "Hell Hath No Fury". Album dostał ocenę XXL, która w czasach Busha juniora stanowiła odpowiednik pięciu mikrofonów.

Jeśli "Zen" przypomina kawałek z innej galaktyki, to całe "Hell Hath No Fury" brzmi jakby nagrali je wkurzeni mechanicy kosmicznego wahadłowca. Już wcześniej muzyka Clipse wstrząsała głośnikami i wprawiała w ruch wszystkie głowy; tym razem również tak było, ale często odnosiło się wrażenie, że ktoś wali w bęben tuż za twoimi plecami ("Wamp Wamp", bit świśnięty sprzed nosa Foxy, ma przytłaczająco niską basową końcówkę, ale również perkusję, która brzmi jak nagrana w rozkołysanym wagonie metra). A reszta instrumentów? Akordeon? Ksylofon? Fajerwerki?

Reklama

Wszystko to jednak składało się w spójną całość. Jedynym błyskiem luksusu na całej płycie jest wers Pharrella, który nawija, że "włoskie ślicznotki nie mogą się od niego opędzić". Pojawia się całkiem sporo prężenia muskułów, ale wszystko to wydaje się zupełnie puste, podszyte złością; przechwałki w "Ride Around Shining" służą jedynie ukazaniu powolnego rozkładu. A wszystkie opowieści o luksusowych zakupach, nowych brykach i domach nad morzem, zostają przekreślone tekstem rzuconym w "Keys Open Doors": "Przez trzy lata nie zrobiłem nawet dolca na rapie, skumaj".

Większość "Hell Hath No Fury" brzmi jak zapis koszmaru, nękającego zarówno Clipse, jak i tych, którzy weszli im w drogę. Opis włamania w "Chinese New Year" brzmi tak rutyniarsko, jakby Malice nawet się przy tym nie spocił. W "Momma I'm Sorry" Pusha bezpośrednio odpowiada na zarzuty o "gloryfikowanie" dilerki i szczerze wyznaje, że jest zawstydzony i zażenowany tym, co wcześniej z bratem robili. (W intro pojawia się wzruszający kawałek, w którym Malice zwraca się bezpośrednio do brata: "nawet gdybym miał z tego miliony, nie dałbym mojemu kochanemu braciakowi Terrence'owi handlować koksem. Nigdy").

Dilerka, podobnie jak konsumpcjonizm, obciążone są na tym albumie ponurymi kontekstami i poważnym niebezpieczeństwem. "Hello New World" ("Pakuję do woreczków towar gdzieś w hotelu / mówię na to dietetyczna cola / Crack mówi na to wielu") kończy się protestem na sali rozpraw - "Sędzia mówi dożywocie, jakby nie zabierał nikomu życia". Jeśli opowieści o gażach prawników nie podniosą wam ciśnienia, to zostaje jeszcze kończące płytę "Nightmares", pięć minut lodowatego smutku i paranoi.

Lżejsze numery - są na tej płycie też i takie - rozmazują się jak w barwnym kalejdoskopie. "Trill" ma najdziwniejszy bit na całym albumie, który w całości składa się przecież z zaskakujących eksperymentów. Jego przeciwieństwem jest "Dirty Money", które brzmi jak temat przewodni z jakiegoś filmu o złoczyńcach, oglądanego w zrujnowanym motelu. "Ain't Cha" to kolejne wejście Re-Up Gang, którzy tym razem nawijają o obżeraniu się łososiami na jachcie.

"Hell Hath No Fury" to dziwny punkt w dyskografii Clipse. To najprawdopodobniej najlepszy ich album, ale zawiera niewiele składników z którymi przywykliśmy kojarzyć ich muzykę. Nie brzmi jak rap z Wirginii, raczej przypomina szkic Dalego, w którym perspektywa zaprzecza wszelkim prawom fizyki. Ani bracia, ani żaden z ich licznych naśladowców nie zdołali już powtórzyć takiego wyczynu. A "Hell Hath No Fury" pozostaje złożonym, niepokojącym albumem, który zasługuje na to, by nazwać go arcydziełem.

Paul Thompson zamienia słowa w luksusowe futra. Znajdziecie go na Twitterze.