FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Frank Ocean - Endless / Blond

Frank zaserwował nie tyle tradycyjny zbiór piosenek, ile ciąg impresji, refleksyjnych, introspektywnych form, zgoła freejazzowych w duchu, osadzonych na połamanych strukturach i nieoczekiwanych synkopach.

kolaż okładek "Endless" i "Blond"

Wiele można się było spodziewać po wykonawcy tak nietuzinkowym jak Frank Ocean, ale niekoniecznie tego, że jego pierwsze nagranie od czasu zjawiskowego debiutu "Channel Orange" sprzed czterech lat otworzy sampel z niemieckiego techno Wolfganga Tillmansa. Tym bardziej nie sposób było przewidzieć, że wokalista uraczy nas dwoma albumami - w tym jednym w konwencji wideo artu - na przestrzeni jednego weekendu. Szufladka "piosenkarza r&b" szybko okazała się dla Oceana za ciasna, analogicznie jak "szafa", z której wyszedł w 2012 roku, rewolucjonizując skrajnie homofobiczną branżę okołohiphopową.

Reklama

Teraz znów jest hype, ale wstrząsu już nie ma - bo i być nie może. Nie w epoce "artystów multimedialnych", płyt-niespodzianek i koncept-albumów, które można by wystawiać w MoMA.

Z powyższych względów, jak również z uwagi na biznesplan oparty na ekskluzywnym streamingu, porównania do "Lemonade" same się narzucają. O ile jednak na albumie wizualnym Beyoncé fabuła i estetyka obrazu zmieniały się z każdym utworem, o tyle "Endless" stanowi zwartą, homogeniczną opowieść. Czarno-biały film zabiera nas na 45 minut do zamkniętej industrialnej przestrzeni, gdzie zmultiplikowany Ocean bez pośpiechu buduje kręte schody, w międzyczasie oddając się kontemplacji i odbierając telefony. Kiedy w końcu osiąga zamierzony efekt i wchodzi pod górę, na etapie ostatniego stopnia schody nagle znikają. To nieprzesadnie skomplikowana metafora niekończącego się procesu twórczego, niemniej robi wrażenie i choć raz warto ten minimalistyczny spektakl obejrzeć.

Najważniejsze jednak, że i bez wizualizacji "Endless" sprawdza się znakomicie, mimo że oceniać to osobliwe preludium w oderwaniu od "Blond", to trochę jak recenzować film na podstawie trailera. Albo - próbować zrozumieć fenomen Kendricka Lamara po samym "untitled unmastered.", bez uprzedniego zapoznania się z "To Pimp a Butterfly".


Jeśli nie chcesz przegapić żadnej interesującej premiery czy teledysku, polub fanpage Noisey Polska i bądż z nami na bieżąco


Oba wydawnictwa Oceana charakteryzuje szerokie spektrum muzyczne - od neo soulu, przez deep house à la Blood Orange, na klimatach gitarowych kończąc - choć "Endless" bliżej do wcześniejszych dokonań artysty, natomiast "Blond" przynosi eksperymenty, ze skomputeryzowanym wokalem na czele, które mogą nie przypaść do gustu co bardziej ortodoksyjnym fanom.

Reklama

W obu przypadkach dostajemy też nie tyle tradycyjny zbiór piosenek, ile ciąg impresji, refleksyjnych, introspektywnych form, zgoła freejazzowych w duchu, osadzonych na połamanych strukturach i nieoczekiwanych synkopach.

Świetni goście jak m.in. André 3000, Kendrick Lamar, James Blake czy Tyler, the Creator, oczywiście przydają splendoru, ale przede wszystkim pokornie służą za kolejne puzzle w układance gospodarza. Może się to wydać wręcz nonszalanckie, gdy producent tej klasy, co Arca (Björk, Kanye West, FKA twigs), dostaje zaproszenie na kilkadziesiąt sekund, Sampha rzuca dwa wersy na krzyż w kawałku uciętym po minucie, a Beyoncé robi jedynie za chórek. Ostatecznie jednak sztuka nie znosi kompromisu i tak silna wiara we własną wizję działa tylko na korzyść Oceana.

Niewątpliwie mamy do czynienia z jednym z największych talentów swojego pokolenia, który nawet w zamieszczony na "Endless" cover starego hitu The Isley Brothers, "At Your Best (You Are Love)", przerabianego już wielokrotnie, bodaj z najlepszym jak dotąd skutkiem przez Aaliyah, potrafi tchnąć nowe życie - poniekąd za sprawą wspaniałej aranżacji Jonny’ego Greenwooda z Radiohead, ale głównie przy wykorzystaniu swojego unikatowego falsetu.

Z natury rzeczy bardziej imponują jednak kompozycje oryginalne, zakorzenione we współczesności, na "Blond" znacznie odważniejsze również lirycznie. Płyta nie jest przy tym tak afrocentryczna, jak należałoby się spodziewać po obecnym trendzie. Singlowy "Nikes" oddaje hołd Trayvonowi Martinowi, "Futura Free" alegorycznie wskrzesza 2Paca, gdzieś tam przewija się motyw przeprowadzki wymuszonej przez huragan Katrina, ale generalnie Ocean koncentruje się na związkach, seksie, rzadziej podejmuje temat rasy, częściej - wątki istotne dla emancypacji "czarnego queeru". "I’ll be the boyfriend in your wet dreams tonight", "I’d do anything for you in the dark", wreszcie "Sucked a dick long had a swan neck" - sporo tu typowej dla r&b bezceremonialności, choć wyjątkowo w wydaniu nieheteronormatywnym, już nie tak "bezpiecznie uniwersalnym", jak na "Channel Orange", co może się okazać trudne do przełknięcia dla odbiorców z mniej otwartą głową.

Co też właściwe dla gatunku, wszelkie świntuszenie autor przełamuje melancholią, wspomnieniami dzieciństwa, matki, pierwszych miłości. Całość znamionuje "ultra nostalgia" o potężnej sile rażenia - trudno się nie wzruszyć przy prostolinijnym romantyzmie "Self Control", gorzkiej szczerości "Seigfrieda" ("Maybe I’m a fool / Maybe I should move / And settle, two kids and a swimming pool / I’m not brave"), emocjonalnej głębi "White Ferrari", które pożycza melodię z "Here, There and Everywhere" Beatlesów. Muzyka jak marzenie - centralnie.

Frank Ocean - Endless (Def Jam), Blonde (Boys Don't Cry), 2016