FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Flume - Skin

Nawet jeśli Australijczyk pełni na "Skin" rolę łącznika pomiędzy wieloma odmiennymi artystami, to i tak nad wszystkimi utworami unosi się charakterystyczny klimat produkcji Flume'a.

Harley Edward Streten zebrał grupę utalentowanych gości i nagrał album, który powinien w tym roku hulać w każdej rozgłośni, na każdej imprezie, a sam Flume powinien zwiedzać wszystkie festiwale. "Skin" to kwintesencja EDM-u, spięcie klamrą wszystkiego, co w mainstreamowej elektronice modne i dobre. Ba, ten młody jeszcze producent - w końcu 25 lat skończy dopiero w listopadzie - za sprawą swojej debiutanckiej płyty ("Flume", 2012 rok) bardzo namieszał we futurebassowym środowisku. Kilka lat po wydawnictwie numer jeden przychodzi numer dwa. Album, którego nie można przegapić za żadne skarby. Bo nawet jeśli Australijczyk pełni na "Skin" rolę łącznika pomiędzy wieloma odmiennymi artystami, to i tak nad wszystkimi utworami unosi się charakterystyczny klimat produkcji Flume'a. No i trzeba przyznać, że w swoich podkładach, nawet jeśli czasem bardzo dyskotekowych i aż nadto przearanżowanych, Streten uniknął komercyjnej szmiry, tak często spotykanej u innych elektronicznych producentów.

Reklama

Diplo ma swoją MO, Flume postawił na uroczą Tove Lo. Jasne, Tove Lo to nie MO, ale na bitach Flume Szwedka odnajduje się znakomicie. Ona zresztą dopiero wchodzi do poważnej gry, a takie featuringi tylko ją wzmocnią i wprowadzą we właściwe artystyczne tory. Remiks "Habits (Stay High)" Hippie Sabotage przedstawił Tove milionom słuchaczy, dla których szwedzki pop, czy też muzyka komercyjna w ogóle, stanowią prawdziwą zagadkę. Streten postanowił zaufać dziewczynie ze Sztokholmu, mimo że Ebbe jest artystką najbardziej mainstreamową w całym tym towarzystwie, jakie wzięło udział w tworzeniu "Skin". Nie pomylił się, choć "Say It" to fantastyczny efekt przypadku.

Flume wybrał się raz do Los Angeles, żeby obejrzeć na żywo występ Kanyego Westa w ramach Super Bowl. Podczas pobytu w Stanach usłyszał w radiu Tove Lo i wiedział, że to właśnie ze Szwedką musi nagrać jeden z utworów na "Skin". Nagrywki trwały dwa dni, całość zniewala. Zniewalają wokale Ebbe, jej pełne erotyzmu niskie tony, soulowe zaśpiewy i popowa maniera, znak rozpoznawczy w każdym utworze, niezależnie od tego, czy to z jej własnej płyty, czy utworu przygotowanego dla kogoś innego. No i melodie, idealnie wpasowane pod barwę głosu Tove, połyskujące popową subtelnością klawisze i wciągająca rytmika, która nadaje tempo całej kompozycji. To jeden z lepszych utworów na "Skin", przy okazji najlepszy, jaki kiedykolwiek nagrała Nilsson.

Reklama

Polub fanpage Noisey Polska i bądź z nami na bieżąco!


Ta sama sytuacja powtarza się w "Innocence". Dla Flume'a najciekawszy utwór w swoim życiu przygotowała Aluna Francis z AlunaGeorge. Brytyjski, bardzo delikatny i wietrzny wokal oraz australijskie tribalowe bity "robią tutaj robotę". Tak dobrych nagrań nie znajdziemy na płytach AlunaGeorge, gdzieś w tle pobrzmiewają echa Buriala. Ciekawie wypada też "Never Be Like You". Znamy to bardzo dobrze - to jeden z tych utworów, który raz usłyszany, długo z nami pozostaje wraz z z gościnnym udziałem Kai, kanadyjskiej piosenkarki, której rozmarzony i ciepły jednocześnie śpiew buduje luźną i kojącą atmosferę nagrania. Piosenki bardzo niezobowiązującej, jak to w popie bywa. Flume nagrał dobre, utrzymane w iście slo-mo tempie synthy i downtempowe bity. Jeśli o utworach można powiedzieć, że są "przytulne", to "Never Be Like You" właśnie takie jest.

Nie można nie docenić hiphopowych featuringów na Skin. Vic Mensa i Vince Staples, do tego Raekwon, prawdziwa legenda i świeżak Allan Kingdom. Oni nadają płycie drugiego tchu. Flume i jego wizja future bassu, ogniste synthy, przesterowany wokal Kučki i chwytające nawijki, do których nie pozostaje nic, jak tylko bujać głową. Mensie w "Lose It" Flume dograł jeszcze świetne kakofoniczne melodie. Ale to Kai jest największą zwyciężczynią Skin i dobrze, że się na tej płycie pojawiła. A i sam Australijczyk, po tych trzech kawałkach z raperami powinien dokładnie zastanowić się nad nagraniem albumu czysto hiphopowego.

Jednak "Skin" ma też minusy, które można nazwać po prostu zbyt dużą różnorodnością. Wiadomo, album producencki, duża liczba gości z różnych muzycznych ogródków, różne melodie, wszystko to wiem. Flume trochę przeszarżował, bo przez to płyta traci swoją spójność (jeśli o czymś takim w przypadku kompilacji w ogóle można mówić). Dobre nagrania przeplatają się słabszymi, z tak zwanymi wypełniaczami. Więc mamy prawdziwe bangery, mamy też muzykę tła. Coś, co może lecieć na drugim planie, dlatego warto poskakać po trackliście. "Skin" ma kilka prawdziwie mocnych momentów, do których naprawdę chętnie się wraca. Świetnie wyprodukowanych, kapitalnie zaśpiewanych lub zarapowanych. Flume może być z siebie bardzo dumny.

Flume - Skin, 2016, Future Classic