FYI.

This story is over 5 years old.

Festivals

DOMOFFON, najbardziej łódzki festiwal muzyczny

Festiwale to rodzaj zielonej szkoły pokolenia millenialsów lub towarzyskiej gry strategicznej, do której co roku dokupuje się te same plansze (Gdynia, Płock, Katowice) w nowej wersji

Fot. Paula Sobuń

Polska jest krajem festiwalami płynącym. W sezonie letnim, jak bumerang powraca kwestia wyjazdu na jedno z muzycznych igrzysk. Niemal co tydzień padają pytania w stylu „Mordzia, będziesz na Audio?", „Ej, wybierasz się na OFF-a?", „Dajesz se Nagle czy Taurona?". Za każdym razem odpowiadałem, że najbardziej chcę na DOMOFFON do Łodzi. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że Łódź jest dla mnie tym, czym mityczna Dolina Issy dla Czesława Miłosza. Jest krainą, o której można swobodnie snuć baśnie i mity, oparte głównie na dwóch toposach. To z jednej strony piękne industrialne dziedzictwo, z drugiej przaśna, discopolowa degeneracja. Tu w wyjątkowy sposób wielkość miesza się z głupotą, a mądrość z upadkiem.

Reklama

Domoffon to młoda inicjatywa starych wyjadaczy. Chciałbym ich tu wszystkich wymienić, ale boję się, że mogę kogoś pominąć. Chylę po prostu czoła przed tą bandą łódzkich decydentów skupionych wokół klubu DOM, którzy sprawili, że drugi rok z rzędu poprzemysłowy teren przy Piotrkowskiej zamienił się w elektryzujący miks muzyki, kina, mody i alkoholu. Dla każdego coś łódzkiego. Na niewielkiej przestrzeni eklektyczny line-up festiwalu łączy ze sobą punk, techno, electro czy hip-hop. Pośród artystów znaleźli się: Wire, Zola Jesus, Łona i Webber, Chicks On Speed, Super Girl & Romantic Boys, Kobosil, Lakker czy Wixapol S.A.

Fot. Jan Wysocki

Zaletą Domoffonu jest właśnie to, że wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Nie trzeba biegać między scenami, ani czekać w kilometrowych kolejkach. Wszystko dzieje się w samym centrum miasta, gdzie jest pod dostatkiem przyzwoitych knajp, sklepów monopolowych (o poetyckich nazwach „Reset" czy „Kapselek") i tanich taksówek. Są też podupadłe hotele i najebani dresiarze, słowem – tani nocleg i łatwy wpierdol. Świetna baza na weekendowy wypad.


Dla techno wikingów i dzikich punków. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Niestety, przegapiłem co najmniej połowę występów, bo zatrzymałem się z dziewczyną u ciotki na Bałutach. Zamiast pędzić na pierwsze koncerty o godzinie 15, siedziałem na balkonie i obserwowałem codzienne życie Łodzian. Ławka, piwko, papierosek, spacer z pieskiem – na Lutomierskiej żyje się przyjemnie i nieśpiesznie. Klatka schodowa w bloku pachniała schabowymi z ziemniakami i mizerią.

Reklama

Fot. Jan Wysocki

Myślałem sobie wtedy o tym, że mamy w Polsce już takie bogactwo festiwali muzycznych, a zagraniczne bookingi stały się na tyle powszechnym dobrem konsumpcyjnym, że stać mnie na ich marnotrawienie. Być może to zdanie nie jest prawdziwe dla większości młodzieży z Łodzi i reszty Polski, być może jest w tym przekorny snobizm didżeja, który przechodzi fazę klubowej menopauzy, ale siedząc u znajomych w hotelowym pokoju w trakcie koncertu Zola Jesus, czułem się jak na kolonii dorosłych dzieci, które zbuntowały się i nie idą na turnusową dyskotekę.

Coś w tym jest, że na festiwalach tracimy wiele cennych momentów podczas niechcianych rozmów przy toi-toiach albo zapiekankach, że nie ma co się spinać o ten stracony kwadrans koncertu czy seta. Jeśli mówię źle, to nie musicie czytać dalej, ale mam wrażenie, że festiwale to rodzaj zielonej szkoły pokolenia millenialsów lub towarzyskiej gry strategicznej, do której co roku dokupuje się te same plansze (Gdynia, Płock, Katowice) w nowej wersji.

Fot. Jan Wysocki

Teraz skupmy się już na tym, co widziałem. Nie mogłem przepuścić koncertu Wire, bo jestem totalnym postpunkowym zapaleńcem. W porównaniu z zeszłorocznym koncertem The Fall, Wire wypadli bardzo poprawnie, dali trochę do pieca, pytanie jednak czy histeryczny i sikający w majtki Mark E. Smith nie jest bardziej wiarygodny jako żywa legenda.

Fatalnie wypadło zaś Chicks on Speed, electroclashowa skamielina, którą jarałem się dziesięć lat temu. Na scenie pojawiła się tylko jedna z dziewcząt, puszczała podkłady z macbooka, coś tam śpiewała i próbowała zagadywać publiczność między kawałkami. Trochę jak Taco Hemingway tylko bez Rumaka. Omara Souleymana słyszałem z daleka, z bliska czułbym się trochę jak Syryjczyk na koncercie zespołu Weekend, ale fajnie że przyjechał do Łodzi.

Reklama

Fot. Paula Sobuń

Formacja Cmentarz była jak Syny ujarane mocarzem, to mi się całkiem podobało. Najbardziej jednak podobała mi się Niemoc, jestem fanem zespołu od pierwszych demówek i ciągle zostaje pod wpływem naturalnego uroku tegorocznych maturzystów. Ich brzmienie, łączące wpływy postpunku, synthpopu i krautrocka, jest lekkie, taneczne i niewymuszone, grają swoje bez oglądania się na najgorętsze bandcampy i tumblry.

To tyle z koncertów, więcej uwagi poświęciłem części elektronicznej. Jeśli chodzi o Wixapol S.A., to w męskiej toalecie ktoś napisał „Na Wixapolu jest fajnie, dostałem dobrego loda", a pod spodem „ONR to cioty". Myślę, że to wystarczy za komentarz. Atmosfera na Wixapolu podobała się również Lakkerom, bo potem jeden z nich trafił z nami na after. Skończyło się na tym, że przez około dwie godziny tłumaczyliśmy mu fenomem Manieczek i polskiej transformacji ustrojowej. W pewnym momencie zrobił niezauważalny brexit, choć to w sumie Irlandczyk.

Fot. Jan Wysocki

Lakker łupali z rozmysłem, a Kobosil zakończył seta You Need The Drugs w remiksie DJ-a Hella oraz The Sparrows and The Nightingales zespołu Wolfsheim, czym zdobył moje uznanie. Na drugi dzień imprezę ładnie otworzyła Anja Kraft, potem pojawili się Szwedzi z Shxcxchcxsh. W szarych prześwitujących maskach wyglądali jak jacyś awangardowi pszczelarze, zagrali zaś lżej i przestrzenniej niż rok temu na Up To Date. Potem gwoździe wbijał Dax J. Grał monotonnie i siłowo. Przy swojej atletycznej posturze wyglądał jakby do faderów miał podpięte ciężarki.

Najlepiej bawiłem się chyba na koniec na secie „Uważaj Jak Tańczysz", którzy beztrosko puszczali po sobie The Smiths, Bronski Beat, Underworld, Caribou czy Maanam. Mimo hiciarskiego repertuaru czuć było muzyczną erudycję i skupienie nad odpowiednim dozowaniem chwytliwych refrenów. W dzisiejszych czasach, pełnych rozwibrowanego hajpu i przecenionych bookingów, fajnie trafić czasem na taką luzacką dyskotekę, gdzie łyse pały tańczą obok mrocznych nimfetek. Z tego, co słyszałem, to musieli skończyć wcześniej niż planowali, bo zaczęły się niedelikatne szantaże o ulubiony kawałek. Łódź, kurwa.