FYI.

This story is over 5 years old.

podróże

Historie imprezowiczów, którzy obudzili się w innym kraju

Dwadzieścia lat temu to mogły być inne wsie lub miasta. Teraz, dzięki możliwości zabukowania lotu tanią linią lotniczą za pomocą smartfona, zastąpił je „Reykjavik" lub „kraj, o którego istnieniu nie miałem pojęcia"
Kilku Brytyjczyków w Megaluf. Przynajmniej jeden z nich jest dość pijany (Fot. Jamie Lee Curties Taete)

Artykuł pierwotnie ukazał się na VICE UK

Pomelanżowa pobudka w dziwacznych miejscach nie jest niczym dziwnym. Dwadzieścia lat temu mógł być to „Radom" albo „zamknięty kosz na śmieci". Jednak teraz, dzięki możliwości zabukowania lotu tanią linią lotniczą za pomocą smartfona, zastąpił je „Reykjavik" lub „kraj, o którego istnieniu nie miałem pojęcia, dopóki nie zobaczyłem geofiltra na Snapchacie".

Można odnieść wrażenie, że co kilka miesięcy pojawia się kolejne doniesienie o młodym człowieku, który wyszedł kulturalnie spożyć nieco alkoholu w towarzystwie znajomych, następnie nawalił się jak Messerschmitt i znalazł się na pokładzie samolotu. Następnego ranka budzi się za granicą i na Twitterze czy Facebooku chwali się tym wątpliwym osiągnięciem. Napisze o tym jakiś tabloid, swój podziw wyrazi the LADBible („Narąbany koleś obudził się w SALZBURGU"), po czym historyjka zginie w pomroce dziejów, ustępując po miesiącu miejsca kolejnej.

Reklama

Czy to jakaś nowa moda? Czy należy nadać jej pełnoprawną nazwę, w stylu „Kara Boska" lub „kacolot"? Trudno powiedzieć. By unaocznić częstotliwość takich wydarzeń, skontaktowałam się z czterema kolesiami, którzy przeżyli coś podobnego (bywały to inne kraje, wyspy, państewka śródlądowe). Chciałam się dowiedzieć, jak do czegoś takiego w ogóle może dojść.

Chyba nie jest aż tak źle?

Którejś nocy ruszyliśmy z kumplem na wyprawę po barach w Chelmsford. Po nieco zbyt dużej ilości drinków zgubiłem znajomka i zawiesiłem się, patrząc na autobusy. Jednym z nich można dostać się na lotnisko Stansted za jakieś 10 funtów. Wtedy właśnie stwierdziłem, że dobrym planem byłoby zabukować na ostatnią chwilę lot przez telefon, by obudzić się w miejscu mniej paskudnym, zimnym i deszczowym niż Chelmsford. Spośród wielu możliwości ale mój wybór padł na Barcelonę.
Po krótkiej drzemce na pokładzie zrozumiałem, jak poważną decyzję podjąłem. Miałem przy sobie tylko pustą butelkę po wodzie, przepocone ubrania, portfel i telefon.

Wysiadłem z samolotu, cuchnąc gorzelnią i wczorajszym płynem do golenia i zadzwoniłem do rodziców. Ojciec poradził mi, bym skorzystał z okazji i spędził tam kilka dni, lot powrotny zarezerwowałem sobie więc trzy dni później. W międzyczasie zwiedzałem miasto, rozmawiałem z ludźmi i cieszyłem się pogodą i jedzeniem. W hotelu prałem ciuchy pod prysznicem, przecież nie miałem nic na zmianę.

Reklama

Ta wyprawa nauczyła mnie cieszyć się własnym towarzystwem i mieć gdzieś opinie innych ludzi. Jeśli coś cię nie zabije ani nie sprawi, że zgnijesz w pierdlu, to chyba nie jest aż tak źle, prawda? To moje nowe motto.

Alex z Anglii

Szewc bez butów chodzi

Zaczęło się w małym portowym miasteczku we Francji, w Beaulieu-sur-Mer. Wraz z dwoma ziomkami z pracy świętowaliśmy na plaży piątkowy fajrant. Po drodze nad morze zahaczyliśmy o Carrefoura, skąd wynieśliśmy kratę browarów. Pamiętam wszystko, co działo się na plaży, w tym nawet zwijanie ręczników i wywalanie śmieci. Zastanawialiśmy się, czy nie wyskoczyć do klubu La Rascasse w Monako. Niemało słyszeliśmy o tym miejscu, ale wątpiłem, czy wpuszczą nas tam w takim stanie.

Wtedy urwał mi się film.

Zgubiłem gdzieś sześć godzin. Obudziłem się w szpitalu na szczycie górującego nad monakijskim portem urwiska. Od pielęgniarek dowiedziałem się, że przywiozła mnie tu policja. Upierałem się, że muszę wyjść, żeby na 8 rano zdążyć do pracy, jednak gdy próbowałem opuścić szpital, siostry zagroziły, że wezwą służby porządkowe. Ich zdaniem nie byłem wystarczająco trzeźwy, by postawić nogę na francuskiej ziemi.

Czułem się nieźle, miałem tylko poobcierane kolana i wielkiego guza na czole. Ciuchy znalazłem na podłodze, włożone do plastikowej siatki – Bóg raczy wiedzieć, gdzie były moje buty – więc gdy tylko pielęgniarki zostawiły mnie samego, ubrałem się, wylazłem przez okno i pozbawiony obuwia zacząłem zbiegać ze wzniesienia, wzrokiem szukając stacji kolejowej. Gdy dobiłem do głównej ulicy, spotkałem dziewczynę z pracy. Była szósta rano, ona całą noc balowała. Twierdziła, że widziała mnie w La Rascasse. Spytała, czy wszystko gra i wskazała mi drogę na dworzec, jednak najpierw zrobiła mi zdjęcie. Niesamowicie rozbawiło ją, że wciąż byłem podpięty do kroplówki. Do pracy wyrobiłem się na czas.

Reklama

Sam z Australii

Wybitnie kiepski pomysł

Tom i jego kumpel Daniel na tle tasmańskiej dziczy (Zdjęcie tasmańskiej dziczy przez Jörn Brauns)

Miałem chyba 17 lat i ładowałem gaz z moim najlepszym kumplem, Danielem. Większość naszych znajomych zachowała się jak odpowiedzialni ludzie i po prostu wróciła do domów. Gdy czekaliśmy na nocny, by zrobić to samo, ktoś rzucił pomysł, by wsiąść na pokład pierwszego samolotu odlatującego z Melbourne. Nie wróciliśmy do domu, złapaliśmy autobus na lotnisko i nim zdążyliśmy ogarnąć co i jak, wylądowaliśmy na zimnej Tasmanii.

Z życia wzięte. Polub nasz fanpage VICE Polska

Została nam zupełna resztka hajsu, który wydaliśmy na jakieś śmieszne pamiątkowe czapeczki. Udaliśmy się na pole golfowe i ogarnęliśmy wózek. Na żarcie zostało nam niecałe 10 australijskich baksów (mniej niż 30 złotych). Nie zaliczyliśmy ani jednego dołka, po prostu rozbijaliśmy się po polu i rozmawialiśmy o tym, jakimi kretynami jesteśmy.

Wróciliśmy kompletnie wyczerpani i odwodnieni. Nie sądzę, bym kiedykolwiek żałował czegoś równie mocno.

Tom z Australii

Wieczór kawalerski z niespodzianką

Jordan na wieczorze kawalerskim, jeszcze zanim zaliczył zgona i obudził się w Zurychu

Wieczór kawalerski mojego szwagra w Monachium. Zrzuciliśmy się na melanż po 20 euro. W hotelu dostaliśmy opaskę z adresem, nie musieliśmy się więc martwić o telefony czy portfele, zostawiłem więc je na miejscu. Po paru drinkach zgubiłem resztę załogi, więc złapałem taksę i zacząłem machać kierowcy przed twarzą nadgarstkiem. Okazało się jednak, że zgubiłem gdzieś opaskę. Zacząłem coś bredzić, więc taksiarz mnie wywalił.

Przez następne 20 minut usiłowałem skorzystać z usług innych taksówek, ale bez rezultatu. Spróbowałem więc szczęścia w zapełniającym się ludźmi autokarze. Błagałem kierowcę, by pozwolił mi się nim zabrać, licząc, że będziemy mijać hotel, którego nazwy i adresu rzecz jasna nie pamiętałem. Odmówił. Zacząłem więc kręcić się wokół busa i gdy tamten odwrócił się do mnie tyłem, wskoczyłem do luku bagażowego, kitrając się za walizkami i czekając na zamknięcie drzwi.

Luk otworzył się pięć godzin później. Wyskoczyłem z niego i zacząłem kręcić się w kółko, próbując ogarnąć, gdzie jestem. Na znakach spostrzegłem napis „Zurich". Myślałem, że to po prostu inne miasto w Niemczech, gdy nagle spostrzegłem szwajcarskie flagi. Włóczyłem się po okolicy przez jakąś godzinę, aż w końcu zdecydowałem, że powinienem udać się na policję. Opowiedziałem posterunkowemu swoją historię, ten powtórzył ją swoim kolegom po francusku i cała komenda wybuchła gromkim śmiechem. Dostałem od nich kilka kanapek, fajki i list, który miałem pokazać kontrolerowi biletów. Dotarłem w końcu do Monachium. Bez telefonu, pieniędzy i najmniejszego pojęcia, gdzie w ogóle jestem. Kręciłem się po mieście przez kilka godzin, nim zauważyłem dworzec, na którym wysiedliśmy, klub, w którym balowaliśmy i w końcu ten pieprzony hotel.

Jordan z Anglii