Danny Brown - Atrocity Exhibition

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Danny Brown - Atrocity Exhibition

"Twój najgorszy koszmar to dla mnie zwyczajny sen", deklaruje Danny Brown na wejściu. I nie rzuca słów na wiatr.

Po najbardziej mainstreamowym krążku w karierze, wypełnionym niemalże radiowym hip-hopem i taneczną elektroniką "Old" sprzed trzech lat, raper z Detroit wraca na stare śmieci. "Atrocity Exhibition" klimatem zdecydowanie bliżej do uwodzicielsko mrocznego "XXX" (2011).

Tytuł nowej płyty, pierwszej pod banderą Warp Records, odsyła oczywiście do powieści J.G. Ballarda, choć zasadniejszym tropem będzie utwór Joy Division otwierający album "Closer" z 1980 roku. Zgoła niehiphopowych inspiracji jest tu zresztą więcej - od Björk przez Nine Inch Nails do System of a Down.

Reklama

Album w większości wyprodukował Paul White, z którym Brown efektywnie współpracował już, choć na mniejszą skalę, przy dwóch poprzednich płytach. Swoje wtrącili również Black Milk, Evian Christ i The Alchemist - nie bez wpływu na fenomenalny efekt końcowy.

Psychodeliczne sample, przesterowane riffy gitarowe i kakofoniczne instrumenty dęte wespół z osobliwym głosem Browna, który niekiedy nawija ulicznym barytonem, w lżejszych momentach przypomina odrobinę André 3000, przeważnie jednak skrzeczy niczym maniak z horroru, składają się na awangardowy lo-fi rap najwyższej próby - chaotyczny i hałaśliwy, ale nigdy nużący.

Jest na "Atrocity Exhibition" muzyczne szaleństwo, jakiego mimo obietnic zabrakło na "Feature Magnetic" Kool Keitha. Inaczej też przedstawia się sytuacja z featuringami - u Keitha zaproszeni emcees dostosowywali się do gustu gospodarza, u Browna zaś można odnieść wrażenie, że to gospodarz nagina się do stylu gości. I bynajmniej nie ma w tej kurtuazji nic złego - przeciwnie, różnorodne kooperacje tylko ubarwiają całość i przynoszą nieco oddechu od szalonych solówek. No, może jeszcze nie upalony psycho rap z B-Realem w "Get Hi", ale już "Rolling Stone" z Petit Noirem wprowadza spokojniejszą atmosferę na styku new wave i acid rocka, zaś "From the Ground" z Kelelą, choć dalekie od klasycznej pościelówki, ubogaca płytę elementem r&b - odświeżającym na tle ciężaru pozostałych utworów.

Prawdziwą rewelacją jest posse cut "Really Doe" z Kendrickiem Lamarem, Ab-Soulem i Earlem Sweatshirtem, na królewskim bicie Black Milka, z hi-hatem trochę jak w "Backseat Freestyle" Kendricka - jakikolwiek zachwyt po polsku wypadnie tu mizernie, właśnie dla takich rzeczy Amerykanie wymyślili elegancki zwrot "dope as fuck".

Z muzyczną warstwą płyty bezbłędnie koresponduje introspektywna liryka - ponure teksty o depresji, uzależnieniu od narkotyków, słabościach niejako wpisanych w etos byłego dilera, w zmaskulinizowany świat hip-hopu. W "Ain't It Funny" Brown przyznaje, że może i przydałby mu się odwyk, ale przecież to cipowatedecydować się na taki krok. W "Tell Me What I Don't Know" wraca wspomnieniami do młodzieńczych lat w Detroit, kiedy to z ziomkami "błyskali plikami banknotów w klubach" i "myśleli, że są dorosłymi mężczyznami", a z perspektywy czasu widać, że byli jedynie "małymi czarnuchami".

"Atrocity Exhibition" to ta sama kategoria wagowa, co "I Don't Like Shit, I Don't Go Outside" Earla Sweatshirta, "Blank Face" Schoolboya Q, "The Sun's Tirade" Isaiaha Rashada. Kawał mocnej, bardzo osobistej historii zaklętej w hipnotycznych dźwiękach. Nie dajcie się prosić.