FYI.

This story is over 5 years old.

podróże

Moja propagandowa podróż do Moskwy

Nie pierz swoich brudów publicznie, trzymaj gębę na kłódkę, obserwuj obcokrajowców, rób to, co dobre dla twojego kraju
Cerkiew św. Bazylego w Moskwie.

W ostatnich dniach ciężko dostać w Moskwie Big Maca. McDonaldy są zamykane jeden po drugim, choć wydaje się, że nikt nie wie dokładnie dlaczego. Zarówno kierowca, który zabierał nas z lotniska, jak i recepcjonistka w hotelu wspomnieli coś o cięciach w stosunkach handlowych z Zachodem. Z kolei urzędnik z organizacji propagandowej, która zaprosiła nas do Rosji, powiedział, że to „z powodów sanitarnych, które na pewno zostaną wkrótce rozwiązane". Nie dał się też wciągnąć w głębszą dyskusję.

Reklama

To prawda, że niektóre z McCafé, jak są nazywane w większości państw w Europie, nadal prowadzą działalność. Jednak wiele pozostałych - zbyt wiele, żeby mogło mieć to związek z działalnością sanepidu ‒ trwa w symbolicznym cieniu. 23 lata temu w samym centrum Moskwy otworzono pierwszego rosyjskiego McDonalda, tutejsze okno na świat, do którego ustawiła się pięciogodzinna kolejka, wijąca się przez całą rozciągłość placu Puszkina. Odkąd USA i UE potępiły działania prorosyjskich rebeliantów na Ukrainie, to McNuggetsy zaczęły pozostawiać niesmak w ustach moskwian.

Cofnijmy się na chwilę w czasie. Kiedy pierwszy raz otrzymałam zaproszenie na zlot dziennikarzy w Moskwie od pewnej tajemniczej organizacji o nazwie Rossotrudniczestwo, uniosłam brwi ze zdumienia. Nikt ze znanych mi osób nigdy nie słyszał o takiej organizacji. Zaproszenie dostałam jedynie za pośrednictwem Facebooka od osoby, której wcale nie znałam. Kiedy udałam się do ich biura w Londynie, ze zdziwieniem stwierdziłam, że pracują tam tylko dwie osoby. W dodatku w otoczeniu ciemnych pomieszczeń, których nikt nie zamieszkiwał od miesięcy.

Stałam w środku tego na wpół oświetlonego labiryntu, a pracująca tam kobieta pomagała mi wypełnić wniosek o wizę. Jedyne, co mogła mi powiedzieć, to to, że wyprawa została zorganizowana, żeby „wzmacniać stosunki między młodymi wpływowymi dziennikarzami", i nie mogę ulec pokusie, żeby się tym chwalić. Godziny googlowania i wypytywania innych dziennikarzy spełzły na niczym. Nikt nie umiał mi powiedzieć, czym i dlaczego zajmuje się Rossotrudniczestwo. Jedyny wniosek, do jakiego doszłam, był taki, że zostałam w zdecydowany i tajemniczy sposób powiązana z rosyjskim parlamentem i najbardziej wpływowymi agencjami prasowymi w kraju.

Reklama

Dwa tygodnie przed moim wylotem do Moskwy samolot Malezyjskich Linii Lotniczych został zestrzelony nad Donieckiem. UE dopiero co wystosowała swoje sankcje, a Rosja odpowiedziała embargiem na import żywności z Zachodu. Część moich znajomych dziennikarzy mówiła o kolejnej zimnej wojnie, co wydało mi się nieco hiperboliczne. W każdym razie podjęłam właśnie decyzję o dołączeniu do wycieczki. Głównie dlatego, że cała sprawa była skomplikowana, ale zarazem rozkosznie intrygująca. Nigdy wcześniej w mojej krótkiej dziennikarskiej karierze nie dostałam zaproszenia przez Facebooka na wyjazd, z wytycznymi, jakich tematów mam nie poruszać. Na podstawie tego wszystkiego doszłam do wniosku, że biorę udział w wyprawie propagandowej w samym środku politycznego kryzysu.

Sześć lat temu odbyłam podróż Koleją Transsyberyjską z Petersburga do Pekinu przez Moskwę i Syberię. Przeżyłam wtedy minimalny szok kulturowy i wydawało mi się, że Rosja nie jest nawet w połowie tak niebezpieczna, jak wszyscy twierdzili. Wyglądało na to, że Rosja to kolejny europejski kraj.

Ale teraz, w 2014 roku, już tego nie czuję. W zasadzie wszystko zaczyna powracać do starego radzieckiego stylu. Weźmy przykład rosyjskiej agencji informacyjnej ITAR-TASS, która ma 74 biura w kraju i 65 na świecie. W czasach Związku Radzieckiego agencja była znana jako TASS (Telegraficzna Agencja Związku Radzieckiego). Po rozpadzie ZSRR i utworzeniu Federacji Rosyjskiej, nazwę agencji zmieniono na podstawie dekretu Borysa Jelcyna w 1992 roku przez dodanie cząstki ITAR (Informacyjna Telegraficzna Agencja Rosji). Właśnie pod tą nazwą była rozpoznawana przez ostatnie dwie dekady. Jednak Putin niespodziewanie rozwiązał dekret i przywrócił nazwę TASS. Ciężko nie dopatrywać się w tym i innych tego typu działaniach politycznych intencji.

Reklama

Dowiedziałam się o ITAR-TASS i pozostałych wybrykach moskiewskiej elity medialnej, bo nasz czas w Rosji był starannie zaplanowany, choć cała podróż nie miała sprecyzowanego ogólnego celu. Każdy poranek rozpoczynał się monologiem nienagannie ubranych mężczyzn w średnim wieku, którzy zawsze mieli okulary przeciwsłoneczne, mimo że przebywali w pomieszczeniu. Byli autorami najbardziej cenionych rządowych publikacji i szefami sieci transmisji. Zazwyczaj udzielali szczątkowych informacji na temat swojej własnej działalności, żeby potem mimochodem wspomnieć, że „ponowne scalenie ziem ruskich jest nieuniknione".

‒ Zachodnie media kłamią - informowano nas za każdym razem. Dziwne, że mówi się takie rzeczy osobom, które reprezentują właśnie te zachodnie media.

Cerkiew Chrystusa Zbawiciela w Moskwie. To tutaj miał miejsce występ Pussy Riot, który doprowadził do ich aresztowania w 2012 roku.

Zapytajcie jakiegokolwiek członka Rady Radiofonii i Telewizji w Moskwie, dlaczego nigdy nie wspominają o Aleksieju Nawalnym - to kandydat na mera Moskwy, lider masowych protestów przeciw Kremlowi w 2011 i 2012 roku oraz jedyny Rosjanin, którego magazyn „The Times" wymienił na liście 100 najbardziej wpływowych ludzi na świecie. W radiu i telewizji publicznej powiedzą tylko, że jest on egocentrykiem, „twarzą zachodnich mediów", „nieistotny dla Rosji".

Zapytajcie kogokolwiek z mainstreamowych mediów w Rosji, co sądzą o swoich kolegach po fachu z Zachodu, a odpowiedzą jednym słowem: „Propagandyści". W kółko nam powtarzano, używając dokładnie następujących słów, że celem Rosji jest „wygrać tę wojnę informacyjną". Jak powiedział jeden z urzędników - nie ma żadnej obiektywnej prawdy, jest tylko narracja. Nastolatek studiujący dziennikarstwo na uniwersytecie w Moskwie powiedział nam, że „demokracja to iluzja".

Reklama

Poza środkami masowego przekazu Moskwa przeszła metamorfozę. Na moich oczach, w miejscach, gdzie wcześniej 24 godziny na dobę stały opuszczone samochody, wyrosły nowe bujne parki. Na nowo wybrukowano ulice, a kamienie dosłownie błyszczały. Wiele z nich zostało pokrytych namiotami ludzi proszących o datki dla żołnierzy na Ukrainie. Pomniki pamięci żołnierzy poległych na Ukrainie były częstym widokiem. Zostali oni okrzyknięci bohaterami walk rosyjskich o przywrócenie ziem i ich mieszkańców, którzy słusznie przynależą do Moskwy.

W tamten weekend ludzie licznie przybywali na Dni Moskwy, tłocząc się w otwartych przestrzeniach, takich jak park Poległych (albo w zależności od punktu widzenia park Bohaterów). Z jednej strony jest to miejsce porzuconych sowieckich pomników i cichej refleksji, a z drugiej ‒ między pomnikami Lenina, Chruszczowa, Breżniewa i Stalina odbywają się lekcje jogi i rozdaje się bezpłatnie sok pomarańczowy.

Koszulki sprzedawane na placu Czerwonym w Moskwie.

Na T-shirtach nadrukowano zdjęcia Putina i Miedwiediewa idących ramię w ramię oraz podpis: „TO SĄ PATRIOCI, A TY?" i reprodukcje niesławnych zdjęć Putina topless na koniu. Twarze sprzedających mówiły, że nikt nie podchodzi do tego ironicznie. Jeden z uczestników naszej wycieczki wypatrzył dzieciaka, który dumnie nosił jedno z tych odzień - koszulkę przedstawiającą Putina od pasa w górę, którego tors zdobiły koła olimpijskie.

Reklama

Później, przemierzając groteskowo piękne moskiewskie metro, znajomy dziennikarz i ja doświadczyliśmy niespodziewanego pokazu tego odmłodzonego patriotyzmu. Złapał nas miejscowy chłopak, który usłyszał, że rozmawiamy po angielsku.

‒ Tu jest Rosja. Mówcie po rosyjsku! - domagał się, zanim elokwentnie dodał: ‒ W zasadzie jeśli jesteście Amerykanami, to muszę was sprać.

(Na szczęście mój kolega biegle znał rosyjski i wytłumaczył, że jesteśmy Serbami na wakacjach. W tym momencie chłopak rzucił mu się na szyję i okrzyknął, że jesteśmy braćmi).

Ta eskalacja poczucia dumy narodowej osiągnęła poziom histerii. Dotknęła nawet pijanego mężczyzny w metrze, zupełnie jakby był to sam Putin, który nie ukrywał łez, gdy grano hymn narodowy. Mieliśmy okazję to widzieć podczas naszej wizyty, a szefowie agencji prasowych uderzali ze złości pięściami w stół, mówiąc, że większość z nas widzi kryzys na Ukrainie jako rosyjską inwazję, a nie pomoc humanitarną.

Nadruk na jednym z T-shirtów sprzedawanych w okolicach placu Czerwonego.

W każdym barze i restauracji starałam się jak najwięcej rozmawiać z moskwianami. Wszystko oczywiście pod czujnym okiem pracowników Rossotrudniczestwa. Każdy sprzedawał mi tę samą historię: Rosjanie to fantastyczny naród, Putin cieszy się popularnością, a Zachód niesprawiedliwie prześladuje ich rząd i media.

‒ Owszem, jest tu cenzura - przyznawali niektórzy - ale Federacja Rosyjska ma dopiero 25 lat. Potrzebujemy czasu, żeby dorosnąć.

Reklama

Co dziwne ‒ choć sugerowałam, to żaden moskwianin nie chciał skrytykować rosyjskich mediów ani polityki w jakikolwiek sposób. Tak nie dzieje się w żadnym europejskim kraju, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, gdzie z zasady nienawidzi się rządu.

‒ Naszym obowiązkiem jest godne prezentowanie Rosji - mówiono mi. ‒ Zachód wciska swoim obywatelom tyle kłamstw, że musimy odpowiadać w ten sposób.

Nie pierz swoich brudów publicznie, trzymaj gębę na kłódkę, obserwuj obcokrajowców, rób to, co dobre dla twojego kraju. To coś, co można nazwać mentalnością wojenną.

Po jakichś pięciu czy sześciu dniach w Moskwie wszyscy w naszej grupce zaczęliśmy odczuwać niewidzialne napięcie w związku z sytuacją międzynarodową. Wieczorami siadaliśmy w jadalni hoteliku, zamawialiśmy drogie piwo, śledziliśmy bieżące wiadomości o Rosjanach poległych na ukraińskim polu bitwy, a jako że zapasy się kończyły, patrzyliśmy, jak zaopatrzenie stopniowo wymienia sery francuskie na rosyjskie i zastanawialiśmy się, dlaczego właściwie tu przyjechaliśmy. Niektórzy z nas byli krytykami kulinarnymi albo pisarzami sztuk teatralnych. Tylko jeden był korespondentem rosyjskim. Czego od nas chcieli? W jakim stopniu byliśmy inwigilowani? Jaki był cel tych powtarzających się spotkań, gdy przez bite trzy godziny musieliśmy wysłuchiwać, jak bardzo nasze kraje zniekształcają obraz Rosji?

Moskiewskie metro.

Jeden z delegatów przysypiał przy zapalonym świetle. Zaczęłam sprawdzać swoje szafki i zaglądałam za zasłonkę prysznicową za każdym razem, gdy wracałam do pokoju. Coś mi podpowiadało, że znajdę rosyjskiego agenta ukrytego między moimi sukienkami, trzymającego maszynę wychwytującą najmniejsze nawet dźwięki, których mógł nie wyłapać sprzęt szpiegowski zainstalowany w moim czujniku przeciwpożarowym.

To, czy byliśmy śledzeni, czy nie, podczas pobytu w Moskwie, pozostanie tajemnicą. Mogliśmy być szczególnie ważni albo całkowicie bez znaczenia dla ludzi, którzy nas tam przywieźli, a następnie zostawili rozczochranych i otumanionych na lotnisku Heathrow po siedmiu dniach czegoś, co można było nazwać próbą indoktrynacji. Powiedziano, że w każdej chwili możemy wrócić do Rosji i że ich drzwi zawsze stoją dla nas otworem, a organizacja chętnie zapłaci za lekcje rosyjskiego i ukończenie doktoratu w ich kraju, jeśli się na to zdecydujemy. Przypuszczam, że to dobra opcja, gdybym kiedykolwiek chciała zniknąć po szczególnie ciężkim zerwaniu albo znalazłabym się w sytuacji, która wymagałaby sfingowania własnej śmierci. Nie sądzę, żebym w normalnych okolicznościach wróciła do Moskwy w najbliższym czasie.

W mieście, w którym tylko prezydent Władimir Putin i premier Dmitrij Miedwiediew mają prawo latać wyżej niż samoloty komercyjnych linii lotniczych, organizacji turystycznych i helikoptery, wszyscy patrzą w górę, kiedy na nocnym niebie pojawia się pojedyncze czerwone światło jednego ze śmigłowców tych nieprzeniknionych polityków. Mówi się, że Putin nienawidzi Moskwy i spędza większość czasu poza miastem, więc widzieć go latającego między budynkami rządowymi a przedmieściami to nie rzadkość. Mimo wszystko to nadal dziwne uczucie - siedzieć w barze nad brzegiem rzeki i patrzeć na te fizyczną, choć małą manifestację jego egzystencji, panowania nad tą metropolią i rzeczywistością rozciągającą się poza Syberię.

Kiedy to czerwone światło staje się widoczne, ludzie w Moskwie - zwłaszcza w Czerwonym Październiku, domu dla wielu z malejącej liberalnej elity - robią to samo, co każdy mieszkaniec zachodniego świata. Odczuwasz to najdotkliwiej, kiedy jesteś w Rosji, ale ten ślad jest widoczny też w Londynie, Nowym Jorku, Paryżu cz Tallinie. Stoimy na ziemi, patrzymy w górę na ten niewyraźny zarys istnienia człowieka, którego nikt z nas nie może rozgryźć. I zastanawiamy się, jakie będzie jego następne posunięcie.