Nelly Furtado - The Ride

FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

Nelly Furtado - The Ride

Z każdą kolejną premierą płyty Kanadyjki, zaczynam doceniać "Loose", najmocniejszy komercyjnie element w jej dyskografii.

Zawsze uważałam, że "Loose" to najbardziej przehajpowany album 2006 roku i obwiniałam Timbalanda za bezpodstawne wyprucie z Nelly Furtado resztek folkowego grania i duszy, której mogła pozazdrościć jej przykładowo równie popularna wtedy Fergie. Jednak z każdą kolejną premierą płyty Kanadyjki, zaczynam doceniać ten najmocniejszy komercyjnie element w jej dyskografii. Ale po kolei.

Naturalnie "The Ride" różni się od swoich poprzedników brzmieniem. Po wysublimowanym popie z elementami rocka z dwóch pierwszych płyt, po wpadającym w ucho zabawnym R&B na wspomnianym już "Loose" i połamanych dźwiękach przywołujących na myśl twórczość M.I.A. w późniejszym "The Spirit Indestructible", Nelly Furtado postanowiła spróbować swoich sił w indie.

Reklama

Zmiana kierunku była dość wyraźnie podkreślona w mglistym nagraniu Blood Orange "Hadron Collider", gdzie piosenkarka udzieliła się gościnnie. I jeszcze milej zrobiło się, gdy ten narkotyczny trend podtrzymano z powodzeniem w "Pipe Dreams" - pierwszym singlu z "The Ride". Tak jakby nagle z zimowego snu wybudziła się stara, dobra Furtado, a marzycielska druga połowa "Folklore" doczekała się w końcu kontynuacji na miarę swoich czasów. Radość była jednak przedwczesna.

Krążek otwiera szorstkie "Cold Hard Truth", gdzie Nelly zagłuszona przez syntezatory prezentuje się jako przysłowiowa silna i niezależna. Tym samym posługuje się taką naiwnością, zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej, którą słyszałam ostatni raz na płycie The Veronicas, będąc jeszcze nastolatką. Im dalej w głąb płyty, tym więcej chaosu i przedziwnej emocjonalnej karuzeli. "Flatline" zostało nagrane chyba naprędce w garażu po dwóch głębszych, przy bezbarwnym "Carnival Games" można tylko westchnąć z tęsknoty za czasami mainstreamowej świetności gwiazdy, a pulsujące "Live" nuży przewidywalnością. Wydawało się, że już od lat Nelly stoi w rozkroku pomiędzy kasowym sukcesem a wartościowym materiałem; jednak dopiero na tej płycie słychać, że nie umie tak naprawdę zdecydować się ani na jedno, ani na drugie.

Nieco lepiej robi się przy "Sticks and Stones", gdzie Furtado sprytnie przemyciła chyba swoje ulubienie dla Coldplay, wesoło pędzącym "Magic", które gdzieś tam mieni się fantastycznym "Explode" sprzed lat i wymienionym już wyżej leniwym "Pipe Dreams". To jednak za mało nawet na tyle, by z "The Ride" objechać mniejsze niezależne festiwale i niczym Lady Gaga przy ostatnim albumie zaprezentować się światu od tej nieco bardziej intymnej strony.

Płytę kończy niby znośna ballada "Phoenix", być może ostatni kawałek, w którym Furtado potrafi jeszcze wzbudzić w słuchaczu tak silne emocje, choć mając w pamięci "Try" czy "All Good Things (Come To An End)", trudno nazwać numer przełomowym.

Szósty album w dorobku Nelly Furtado jest równie nietrafiony jak poprzedni. Paradoksalnie, płyta, która uwolniona została od wielkiej wytwórni, cechować powinna się lekkością i wolnością. Tymczasem to wydawnictwo trudne w odbiorze, zagmatwane, nierówne. Gdyby taką płytę nagrała debiutantka, mankamenty można by wytłumaczyć brakiem doświadczenia. Gdy jednak po raz kolejny Furtado zabiera nas na przejażdżkę pt. szukam swojej drogi, to ja po 17 latach od czasów jej debiutu, zwyczajnie zwracam hajs za bilet i wsiadam do innego pociągu.