Tak wygląda imprezowanie, gdy masz tylko jedną rękę
Ilustracja Eleanor Doughty

FYI.

This story is over 5 years old.

Kultura

Tak wygląda imprezowanie, gdy masz tylko jedną rękę

Lubię imprezować. Uwielbiam fajnie się ubierać, być w centrum uwagi i poznawać nowych ludzi. Za to nie cierpię, gdy widzą we mnie jedynie niepełnosprawność. To skomplikowane
Jan Bogdaniuk
tłumaczenie Jan Bogdaniuk

Artykuł pierwotnie ukazał się na Broadly

Pierwsze czego się nauczyłam na studiach? Do obsługi nalewaka z piwem potrzeba dwóch rąk. A ja mam tylko jedną. Taka się urodziłam: moje lewe ramię kończy się tuż poniżej łokcia. Myślisz pewnie, że dla kogoś takiego jak ja okres dojrzewania to piekło, ale odkąd moi koledzy z klasy przywykli do tego, kim jestem i że mam jedną rękę, praktycznie zupełnie przestali to zauważać. Komentarze na temat mojej niepełnosprawności pojawiły się, dopiero gdy zaczęłam chodzić na imprezy.

Reklama

Z jednej strony lubię być w centrum uwagi, fajnie się ubierać i poznawać nowych ludzi, a z drugiej wszystko to sprawia, że czuję się bardzo niekomfortowo. To skomplikowane. Zawsze miałam wrażenie, że jestem trochę inna, nawet pomijając moją niepełnosprawność. Mam dość wyrazisty styl (ostatnio ubieram się wyłącznie na czarno, do tego noszę buty za kolano i choker). Zanim jednak poszłam na studia, nie zdawałam sobie zbyt jasno sprawy, jak bardzo razi to innych. Cóż, wystarczy, że ludzie sobie trochę popiją i od razu się okazuje, co tak naprawdę sobie myślą.

Na pierwszą imprezę w akademiku Uniwersytetu Hofstra poszłam z moimi koleżankami z pokoju, Kariną i Alexą. Gdy się poznałyśmy, nie powiedziały nic o mojej ręce ‒ pewnie już wcześniej zorientowały się w sytuacji dzięki Facebookowi. Pierwszego wieczora Tygodnia Powitalnego właśnie zakładałam słuchawki i szykowałam się do oglądania powtórek Seksu w wielkim mieście, gdy moje współlokatorki wparowały do pokoju i wcisnęły mi do ręki puszkę piwa. Szłam na imprezę, czy tego chciałam, czy nie. Wystroiłam się w najlepsze ciuchy, jakie przyniósł nam rok 2011: poszarpane dżinsy, botki Ugg, rozciągliwy top z nylonu, choker z kryształkami, które układały się w słowo „kiss" oraz czapkę truckerkę z napisem „Just Be A Queen". Skłamałabym, gdybym powiedziała, że jestem nieśmiała i nie lubię, gdy się na mnie patrzą. Byłam naprawdę podekscytowana, dopóki nie zobaczyłam beczki piwa z nalewakiem. Musiałabym pompować, nalewać i trzymać mój plastikowy kubeczek jednocześnie. Mogłabym zaczerpnąć z pokaźnego pojemnika z „ponczem" (w rzeczywistości była to zabójcza mieszanka wszystkich trunków, jakie przynieśli ze sobą goście), ale na szczęście ktoś mi to odradził.

Reklama

„Hej, mogę ci pomóc?". Obok mnie stał jakiś chłopak, szatyn z fryzurą w kolce i podrabianymi kolczykami od Chanela w uszach. (Wszyscy wtedy jeszcze oglądali Ekipę z New Jersey). Pokiwałam energicznie głową.

Nalał mi piwa, przechylając kubeczek jak zawodowy barman. „Jesteś naprawdę piękna, wiesz?".

Nie mogłam się oprzeć jego wdziękom. „Dzięki" ‒ powiedziałam, krzyżując jednocześnie ramiona w sposób, który uważałam za zalotny. W wersji na jedną rękę wyglądało to tak, że złapałam się za kikut. „Ale zajebiste" ‒ wskazał na moje krótsze ramię. „Mogę dotknąć?".

W myślach zaczęłam krzyczeć. Nie! Nie. NIE! „Jasne" ‒ powiedziałam na głos.

Pijane laski w kolejce do toalety mówiły, że stanowię dla nich cudowną inspirację.

Byłam już przyzwyczajona, że obcy ludzie pytają, co mi się stało. Zawsze odpowiadałam nudnym: „Taka się już urodziłam". Ale żeby ktoś chciał mnie dotykać? Zupełnie zbiło mnie to z tropu. Zdarzało się czasem, że jakieś dziecko bez pytania z ciekawości łapało mnie za ramię, ale po dorosłych spodziewałam się nieco lepszego zachowania. Myślałam, że tego rodzaju bezceremonialne rozmowy będą rzadkością na studiach, gdzie ludzie podobno mają być starsi i nieco mądrzejsi, ale nie. Na każdej imprezie i spotkaniu towarzyskim powtarzało się pytanie: „A co ci się stało w rękę?".

Przez jakiś czas robiłam dobrą minę do złej gry. Psułabym wieczór sobie i innym, gdybym się złościła albo obrażała za każdym razem, gdy ktoś wytknął mi niepełnosprawność, więc zawsze odpowiadałam wesoło i na luzie. Któregoś razu nieźle wstawiona pokazałam grupce pijanych znajomych, jak wiążę buty. Dostałam takie brawa, jakbym właśnie zagrała koncert Szopena.

Reklama

Takie zachwyty nad tym, że potrafię wykonać podstawowe, codzienne czynności były utrzymane w bardzo protekcjonalnym tonie, ale i tak chyba wolałam je od odtrącenia ze względu na niepełnosprawność. Na tamtym etapie ujawniłam już moją orientację seksualną przed kilkoma osobami, ale na kampusie nie było zbyt wielu lesbijek ani bi. Czasem flirtowałam z odstawionymi ziomeczkami ze studenckiego bractwa, przyznaję, głównie z nudy, choć może i dlatego, że chciałam się poczuć „normalnie". Pewnego razu koleś, z którym gadałam na imprezie, zapytał mnie, co oznacza mój tatuaż, a ja udawaną skromnością podniosłam z koszulkę z jednej strony, żeby mu pokazać. Tym samym niechcący przyciągnęłam jego uwagę na brakującą rękę. Nie wiem jakim cudem wcześniej jej nie zauważył ‒ może wzrok mu się pogorszył od „ponczu". Zanim udało mi się wyrecytować do końca moją formułkę o tym, że taka już się urodziłam, wybełkotał: „Nie, no nie, z czymś takim ruchania nie będzie", po czym się ulotnił.

Zdjęcie dzięki uprzejmości autorki

Jednak najbardziej irytujące, bardziej nawet niż bezceremonialne odtrącenie i nietaktowne pytania, były gratulacje. Barmani wyrażali swój szacunek dla mnie za to, że w ogóle zdecydowałam się wyjść na miasto. Pijane laski w kolejce do toalety mówiły, że stanowię dla nich cudowną inspirację. Faceci zapewniali mnie, że „mimo wszystko jestem całkiem ładna". Współlokatorki wychwalały moją odwagę.

Niemniej jednak przygotowania do imprezy razem z Kariną i Alexą stały się swego rodzaju rytuałem, na który czekałam z utęsknieniem. Piłyśmy browary i ustawiałyśmy ramię w ramię przed lustrem, żeby zrobić sobie makijaż (nie chcę się chwalić, ale to właśnie dzięki mnie przydzielono nam ogromną, przystosowaną dla niepełnosprawnych łazienkę). Biegałyśmy w samej bieliźnie, opryskiwałyśmy się nawzajem opalenizną w spreju i zostawiałyśmy brązowe ślady stóp na kafelkach.

Reklama

Wiosną pierwszego roku studiów postanowiłam założyć moją protezę kosmetyczną na otwarcie nowego baru. Choć dostałam ją jeszcze w liceum, jak dotąd przydawała się jedynie do wycinania ludziom głupich dowcipów. Razem z Alexą i Kariną zostawiałyśmy ją pod prysznicami, w łóżkach lub w pralni albo śpiewałyśmy do niej jak do mikrofonu. Nie miałam z tym problemu. Kiedyś nienawidziłam jej za to, co sobą reprezentowała: potrzebę, by w cudzych oczach wyglądać normalnie. Jednak gdy tamtego wieczora jak zwykle ustawiłyśmy się przed lustrem, z jakiegoś powodu poczułam się strasznie nieszczęśliwa w moich króciutkich szortach i kolorowej koszulce. Miałam wrażenie, że czegoś mi brakuje ‒ nagle uświadomiłam sobie, że chcę założyć protezę; że chcę „wyglądać normalnie".

Gdy na scenie burleskowe artystki odgrywają sceny rodem z fekalnego porno, mało kogo szokuje dziewczyna z jedną ręką.

Koniec końców studenckie imprezy mi się przejadły (są obiektywnie okropne). Potrzebowałam nowych znajomych, do których lepiej bym pasowała. Pozbyłam się moich okropnych akcesoriów, przerzuciłam się wyłącznie na czarne ciuchy i zaczęłam mniej skupiać na tym, jakby tu zabalować, a bardziej na zgłębianiu teorii queer i feminizmu. Zakończyłam też mój krótki romans z protezą kosmetyczną. Po prostu do mnie nie pasowała.

Jednak moja imprezowa abstynencja nie trwała długo. Siedzenie w domu też nie było w moim stylu. Zapisałam się na wykłady z socjologii życia nocnego i wkrótce zafascynowała mnie kultura Club Kids: ich obrazoburcze stroje, imprezy zbliżone do świętych obrzędów i pozbawione jakiejkolwiek skruchy dziwactwo. Zaprzyjaźniłam się z Victorem, moim wykładowcą, który też był odmieńcem ‒ zajebistym, odnoszącym sukcesy odmieńcem z koneksjami. Gdy zaprosił mnie do The Box, ekskluzywnego klubu z burleską na Manhattanie, czułam się jak Kopciuszek na swoim pierwszym balu. Starannie dopracowałam moją najelegantszą, najczarniejszą kreację i nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby założyć protezę.

Reklama

Po tamtym wieczorze zaczęłam regularnie bywać w Brooklynie i na Manhattanie. Bary, hotelowe piwnice, ekskluzywne kluby, ogromne magazyny ‒ uwielbiałam je wszystkie. Jedyne uwagi, jakie słyszałam na swój temat, to pochwały moich coraz bardziej cudacznych ubiorów. Gdy na scenie burleskowe artystki odgrywają sceny rodem z fekalnego porno, mało kogo szokuje dziewczyna z jedną ręką. Wszyscy byliśmy dziwadłami. W takich warunkach moje ramię w ogóle się nie liczyło. Z imprezy na imprezę coraz odważniej eksperymentowałam ze swoim wyglądem: szara szminka, kolczyk w przegrodzie nosowej, obroża, adidasy na platformie, staniki z paskami i siatkowe topy. Klub przestawał być dla mnie miejscem rozrywki, a coraz bardziej stawał się częścią mojej tożsamości. Moje życie zaczęło się obracać wokół tego, co następnym razem na siebie włożę, czego się napiję, do którego klubu pójdziemy i czy znamy kogoś, dzięki komu wejdziemy bez kolejki. Nie miałam nawet czasu pomyśleć o mojej niepełnosprawności.


Polub fanpage VICE Polska i bądź z nami na bieżąco


Dziś od klubów wolę spokojniejsze bary i restauracje, ale to nie znaczy, że zupełnie odpuściłam sobie imprezowy styl życia. Wciąż uwielbiam eksperymentować ze swoim wyglądem. Wciąż przyciągam spojrzenia. Wciąż odpowiadam na nieuprzejme pytania. Jednak teraz czuję, że mam większą kontrolę nad tym, jak inni na mnie reagują. Cztery miesiące temu sprawiłam sobie najnowocześniejsze bioniczne ramię, czarne jak skrzydło kruka i z widocznymi mechanicznymi częściami. Nie do porównania z moją starą kosmetyczną protezą ‒ nie ma w niej nic normalnego. Uwielbiam to, jak współgra z moją skórzaną kurtką, wysokimi butami i torebką. To idealny dodatek na wieczór na mieście i chcę, żeby ludzie to dostrzegali. Często podchodzą do mnie w klubie i bez skrępowania mówią, że moja sztuczna ręka wygląda super, pytają, jak działa i proszą, żebym przybiła z nimi piątkę albo pokazała środkowy palec. Ich ciekawość nie doskwiera mi tak bardzo, jak wtedy gdy podpity studenciak zaczął mnie macać po kikucie (co zresztą pewnie i dziś nie byłoby zbyt fajne). W końcu nie co dzień widzisz kobietę z ręką robota. Poza tym wraz z wiekiem mam dla takich pytań coraz więcej cierpliwości. Dobrze wiem, jak zajebiście wygląda moje ramię i pewnie, gdybym spotkała kogoś takiego jak ja, na ich miejscu też nie mogłabym się powstrzymać od komplementów. Klepanie za każdym razem tej samej odpowiedzi robi się dość nudne, ale podoba mi się, że mogę podzielić się moją wiedzą z kimś, kto naprawdę mnie słucha.

Reklama

Jako człowiek, jako kobieta, jako osoba queer, modna i niepełnosprawna, a teraz jeszcze jako cyborg zdaję sobie sprawę, że nigdy nie ucieknę przed zdziwionymi spojrzeniami. Wymyślne kreacje i imprezy stanowią część tego, kim jestem, a zaczepki ze strony obcych ludzi to po prostu część transakcji wiązanej. Jednak dziś, z moją bioniczną ręką i (nieco) doroślejszymi upodobaniami w kwestii lokali, czuję się mniej bezbronna, gdy do czegoś takiego dochodzi. Przyzwyczaiłam już, że się na mnie gapią. Teraz chcę zatrzymać na sobie ich spojrzenie na tyle długo, by mnie naprawdę zobaczyli.


Więcej na VICE: