​Dlaczego uciekłem z Wrocławia

FYI.

This story is over 5 years old.

Moje zdanie

​Dlaczego uciekłem z Wrocławia

„Nie łudzę się, że doczekam momentu, w którym będzie lepiej we Wrocławiu"

2009, jeden z pierwszych koncertów The Kurws na trawniku przy boisku jednego z wrocławskich liceów. Gdzieś w tle widać 19-letniego wówczas autora. Fot. Paweł Starzec

Wrocław. Wedle słów Kazimierza Staszewskiego – narodowego wieszcza dla ludzi wiecznie spoconych, z pryszczami i przetłuszczonymi włosami – od zawsze poddaje się ostatni. W moich oczach poddał się już dawno temu. Na tyle dawno, że chyba walka w ramach której nastąpiło owe poddanie miała miejsce jeszcze przed moimi narodzinami. Nie pamiętam krwi ani odgłosów wystrzału, pamiętam tylko agonię i ostatnie oddechy których byłem świadkiem.

Reklama

Całe życie spędziłem na Nowym Dworze. Nowy Dwór po prostu jest. Nie otacza go żadna legenda niczym legenda o Trójkącie czy niebezpieczeństwie Nadodrza. On po prostu jest. Szary, brudny, z bezsensownym układem ulic. Z mocno zamkniętym społeczeństwem i najprostszymi metodami, żeby się wybić, żeby zaistnieć. Najczęściej tą metodą dla młodego człowieka jest święta trójca w postaci alkoholu, lekkich narkotyków oraz tężyzny fizycznej, często idącej w parze z bezsensowną przemocą. W okolicach późnego liceum (czy też raczej technikum) trójca nieco się przeobraża – alkohol mocniejszy, narkotyki cięższe, tężyzna fizyczna prowadzi do rozbojów i chuliganerki, do poznanych dziewczyn, do niechcianych ciąż, do wyroków w zawieszeniu i bezrobocia. Do bezsensu istnienia.

Wrocław to tak naprawdę mocno przereklamowany Zgierz. Fot. Paweł Starzec

Moi rówieśnicy mieli wiele różnych powodów do wytykania mnie palcami. Bo to dwie lewe ręce. Bo okularnik. Bo pizda. Bo sierota. Chociaż nie do końca, ale skąd oni mogli o tym wiedzieć. Moi rodzice, w pewnym sensie ofiary przemian ustrojowych które mam wrażenie dały im po dupie równie mocno, co wielu innym rodzicom tamtych dni, starali się jak mogli, żeby zapewnić byt. I swój, i mój. W ramach zapewnienia bytu często musieli podejmować pracę z dala od domu. Często było to tak daleko, że powinienem w sumie pisać Z DALA, wielkim literami. A do tego syndrom jedynaka. Czy ktokolwiek może mnie winić za niechęć do kontaktów z rówieśnikami, dla których byłem zerem? Być może. Ale po latach terapii i brania lżejszych lub cięższych antydepresantów w rozmaitych dawkach sam przestałem siebie winić.

Reklama

W ramach ucieczki od tej szarzyzny wielkiej płyty, od tych jadowitych rówieśników, od nudnej szkoły – moim głównym zajęciem w okresie szczenięcym było dostarczanie moim rodzicom problemów wychowawczych. Nie wagarowałem, żeby wąchać klej albo strzelać z wiatrówki do wiewiórek. Wagarowałem by robić to co mnie interesowało najbardziej – obcować z kulturą. Czasem uciekałem z lekcji, by czytać książki w Empiku aż mnie z niego wyrzucili. Czasem, by cały dzień spędzić w sklepie muzycznym i słuchać różnych dziwnych wówczas dla mnie rzeczy. Czasem by po prostu iść do kina, na wystawę, na cokolwiek innego. Miałem wówczas 13-14, może 15 lat. I jeszcze nie rozumiałem, że to są najlepsze dni mojego życia. Nie rozumiałem, że to ostatnie lata mojej maleńkiej miłości do Wrocławia, bo mam wymagania i oczekiwania na tyle plebejskie i żenujące, że to miasto jest jeszcze je w stanie zaspokoić. Ale poza sklepem muzycznym, kinem i książkami czytanymi w Empiku bez ich kupowania nic więcej tutaj na mnie nie czeka.


Wiemy, komu ufać. Polub fanpage VICE Polska, żeby być z nami na bieżąco


Gdybym mógł wsiąść z Christopherem Lloydem do zasilanego odpadami Deloreana wiedziałbym o tym znacznie wcześniej, ale nie mogłem i musiałem parę lat przeczekać żeby zrozumieć, że to nie tylko Nowy Dwór. To cały Wrocław. Całe to miasto, chociaż miejscami piękne, jest pod tą warstwą piernika i kolorowych tynków tak samo szare, odrapane i smutne jak ta wielka płyta. Po wspomnianych paru latach miałem lat 16 czy tam 17, pracę w tzw. kulturze, do której biegałem codziennie po szkole zamiast odrabiać lekcję. Dużo filmów, dużo książek, dużo rozmów z przyjaciółmi, od czasu do czasu jakiś koncert. I dzień w dzień firma płytowa na Powstańców Śląskich, w której pakowałem płyty CD i winyle do pudełek, naklejałem naklejki na opakowania, obserwowałem i uczyłem się wszystkiego po kolei.

Reklama

Na 18. urodziny dostałem umowę o pracę i zrezygnowałem z posiadania studenckiego życia na rzecz tej wymarzonej pracy. Krótko po urodzinach 19. zrozumiałem, że to wciąż za mało. Nie chcę tylko pracować w firmie płytowej – chciałbym mieć własną. Kwartał po urodzinach 20. trzymałem w ręku namacalny dowód spełnionych marzeń – pierwszą wydaną w moim własnym wydawnictwie płytę CD. Od tego momentu minęło ponad sześć lat, z tej jednej płyty zrobiło się płyt ponad 180, z czego kilka nagrałem sam albo w duecie z kolegą. A od blisko trzech lat Wrocław został wyparty w moim sercu przez Warszawę.

Norymberga na koncercie żegnającym Drugą Falę. Tego zespołu już nie ma. Tego miejsca też nie – zastąpił je lokal z falafelami. Fot. Paweł Starzec

Miałem dosyć gównianą pracę i dosyć drogie hobby. Za dnia starałem się wcisnąć elektroniczne papierosy jak największej ilości osób w centrum handlowym Magnolia, wieczorami, w przepoconym stroju służbowym liczyłem każdy grosz i ręcznie wypalałem CDR-y, przegrywałem kasety, projektowałem okładki i ręcznie je drukowałem, składałem, pakowałem paczki, wysyłałem. I coraz bardziej się dusiłem. Bo nie miałem gdzie wyjść. Bo nie miałem co ze sobą zrobić. Bo nie miałem gdzie zrobić premiery jakiejś płyty, jakiegoś koncertu, jakiegokolwiek działania.

Najpierw padł Wagon, potem Strefa Zero, potem coś jeszcze. Falanster padł. Na chwilę zmartwychwstał pod postacią Drugiej Fali. Ale ona też zdechła. Przez chwilę były Puzzle, przez chwilę był klub w podziemiach pałacyku, którego nazwy już nawet nie pamiętam, przez chwilę były Neony. Też wszystkie padły ofiarą szkorbutu, posuchy, głodowej śmierci. Wybroczyn, ropy, krwiaków. Podobno kiedyś Firlej działał na poziomie, ale pamiętam to jak przez mgłę.

Reklama

Kuchnia CRK w latach świetności i tzw. prosperity. Centrum Reanimacji Kultury było jedną z wizytówek miasta podczas ubiegania się o tytuł ESK, w tym okresie miasto zaproponowało im pomoc z remontem. Finał był taki, że CRK praktycznie zniknęło z mapy miasta, remont chyba wciąż trwa, a większość załogi się wyprowadziła. Fot. Paweł Starzec

We Wrocławiu nie ma gdzie zrobić sensownej imprezy, ale to nie ma znaczenia, bo przecież i tak na nią nikt nie przyjdzie. A cała ta sytuacja z miastem, na którą teraz narzekam tak naprawdę pozwala ci oszczędzić pieniędzy, zawodu i niepotrzebnych nerwów. Raz w roku są Nowe Horyzonty, raz w roku jest Avant Art, raz w roku jest Wrocław Industrial Festival. A w międzyczasie tylko stagnacja i wspomniany szkorbut. Dosyć długo działało CRK, całkiem nieźle sobie radzili i byli ślicznym bazgrołem na białej i nudnej mapie miasta. Niestety, nawet oni zostali przez to miasto pożarci. Niekończący się i chyba nigdy nie skończony remont był gwoździem do trumny, a wyciągnięta w przyjaźni miejska ręka okazała się być umazana gównem. Ciężko jest liczyć na jakiekolwiek wsparcie, w związku z czym wszyscy już przestaliśmy na nie liczyć.

No, chyba że robisz Juwenalia, sylwestra z dowolną stacją telewizyjną, konkurs w gotowaniu bigosu na czas. Chyba że jesteś specjalistą od pisania wniosków których jedynym celem jest rozjebanie państwowego budżetu na coś zupełnie bezsensownego. Chyba, że jesteś raperem o pseudonimie L.U.C i niczym gówno mięsożercy, wypełnione zmydlonym w jelitach tłuszczem dryfujesz na powierzchni wody i szlamu, który nas otacza. Tacy nie toną nigdy. Najszybciej zaś toną ci, którym zależy. Którzy mają pomysły. Którzy działają na własną rękę. Po pierwszej, drugiej, trzeciej wtopie finansowej mają już dosyć. Bohaterów takich jak Paweł Szroniak można policzyć na palcach jednej ręki, bohaterów którym wciąż się chce. Wszystkim innym, łącznie ze mną, odechciało się już dawno temu. Niektórzy oddali się jakiejś mniej stresogennej pasji, niektórzy uciekli.

Reklama

Autor w podwórku na ul. Ruskiej podczas inauguracji festiwalu i cyklu koncertów Biedopad. Mimo szeroko zakrojonych planów na przyszłość wszystko poszło w pizdu w związku z zamknięciem sił współorganizatora wydarzeń, Klubogalerii Neon Side. Fot. Maciek Bielawski

Warszawa dla odmiany jest miastem, które nie umiera nigdy. O dowolnej porze dnia możesz wyjść na ulicę i jeżeli będziesz wystarczająco cierpliwy i zapuścisz się wystarczająco daleko, odkryjesz coś ciekawego. Malutką galerię. Małą wystawę. Mały improwizowany koncert. Siatka małych rzeczy robionych przez pasjonatów, którzy przyjechali tu z dowolnego innego miejsca w Polsce (które też zabijało ich stagnacją i nudą) jest na tyle szeroka, że tworzy coś wielkiego na skalę Polski, a być może i Europy. Nie mieszkam w ścisłym centrum, chociaż mam blisko do metra. W pewnym momencie na mojej ulicy, w prywatnych mieszkaniach, w prywatnych szafach, w prywatnej brudnej przestrzeni ciasnych pawlaczy działało pięć wytwórni mojego pokroju. Małych, nic nie znaczących, hobbystycznych. Pięć. Gdy wracam od czasu do czasu do Wrocławia mam wrażenie, że jestem w nim sam jak palec.

W tym roku będę miał po raz pierwszy okazję zaprezentować moją pasję i moją muzykę we wrocławskim Imparcie. W instytucji, która istnieje chyba dłużej niż żyję na tym świecie. Długo zastanawiałem się nad tym, dlaczego mnie tam zaproszono. Być może dlatego, że rozwinąłem skrzydła na tyle, że ktoś mnie w końcu zauważył. We Wrocławiu niestety nie było – i wciąż nie ma – miejsca, w którym mógłbym je rozłożyć chociaż trochę, nie mówiąc nawet o pełnej rozpiętości. Wczoraj z moją dziewczyną przed snem dyskutowaliśmy o tzw. światopoglądzie, o problemach z aborcją, z życiem, z godnością w tym kraju. O Partii Razem i nadchodzących być może zmianach na lepsze. Doszliśmy do smutnego wniosku, że te zmiany na lepsze mogą nastąpić dopiero wtedy gdy wymrze całe skostniałe pokolenie. To nie będzie lat pięć, nie dziesięć, nie piętnaście.

Bardzo możliwe, że my już tych zmian nie dożyjemy, chociaż jesteśmy przecież w kwiecie wieku. Nie mamy co się łudzić, jako lewicowi weganie, że doczekamy momentu, w którym będzie lepiej. I tym bardziej nie łudzę się, że doczekam momentu, w którym będzie lepiej we Wrocławiu i wielu innych miastach w Polsce. Nie w momencie w którym jakąkolwiek władzę i decyzyjność mają ludzie, którzy nieustannie biorą udział w konkursie na to, kto w lepszy i bardziej bezsensowny sposób zmarnuje pieniądze podatnika. Nie w momencie, w którym bardzo dużo zaangażowanych ludzi ucieka, a ich miejsca zajmują galerie zdjęć Marilyn Monroe, galerie handlowe i wycięte drzewa. Nie w momencie, w którym za moje z ciężkim sercem wydane podatki L.U.C nagrywa kolejną pretensjonalną płytę o niczym. Nie w momencie w którym beneficjenci ESK i ośrodków kultury wyjeżdżają na wakacje, a wyrobnicy zastanawiają się, co włożyć do garnka.

Być może ocali nas tylko napalm. Mam nadzieję, że jest jednak inne rozwiązanie.

Michał Turowski prowadzi wytwórnię BDTA, organizuje festiwal Biedopad, gra w projektach Gazawat i Mazut