FYI.

This story is over 5 years old.

Wywiady

Uwaga, seks: Maxwell powraca

Maxwell zapowiedział na 1 lipca album "blackSUMMERS’night" i wypuścił w piątek pierwszy singiel "Lake by the Ocean". Wykorzystaliśmy tę okazję, aby trochę z nim pogadać.

Maxwell / Zdjęcia Christian Hansen, za zgodą Maxwella

"Powracam co siedem lat, by podskoczył nam przyrost naturalny", zażartował Maxwell podczas lutowego koncertu w nowojorskim Barclay's Center, w swojej rodzinnej dzielnicy, Brooklynie. To był wprawdzie żart, ale nie do końca.

Koncert odbywał się w dzień walentynek i Maxwell, ubrany w znakomicie skrojony, dwurzędowy garnitur w kolorze koralowym, znalazł się w samym centrum uwagi. Wystąpił z klasycznym soulowym rozmachem, wirując biodrami i raz robiąc nawet szpagat (serio, krój tych spodni był zdumiewający). Znalazło się też miejsce dla swobody i czystej radości, kiedy rozbawiał widzów durnymi tekstami o płynach fizjologicznych, gdy zachęcani członkowie publiczności całowali się przed kamerami. Niemalże popłakał się wtedy ze śmiechu.

Reklama

"Nastroje były tak gorące, że sam nie wiem, co się będzie działo pod koniec trasy koncertowej", wspominał entuzjastycznie ten koncert, opowiadając mi o nim wczoraj przez telefon. "Czy ludzie rzeczywiście chcą uprawiać seks przed kamerami, choć mówię tylko o pocałunku? Posuną się dalej? Naprawdę nie wiem". Gdy Maxwell mówi takie rzeczy, to wcale nie wydaje się śmieszne. Mogę tylko powiedzieć, że biorąc pod uwagę jego zachęcający ton tamtego wieczoru - między innymi freestyle’ową przyśpiewkę z propozycją wzięcia kąpieli w wannie z płatkami róż zaraz po koncercie - cóż to byłby za wstyd na skalę narodową, gdyby nie poczęto tamtej nocy przynajmniej kilkorga dzieciąt.

Upłynęło prawie siedem lat od ukazania się ostatniego albumu Maxwella, "BLACKsummers'night", na którym znalazł się zapierający dech w piersiach singiel "Pretty Wings", chyba najwspanialszy utwór w karierze tego wokalisty i z całą pewnością jeden z najlepszych kawałków tej dekady. W międzyczasie dużo się zmieniło: po pierwsze rozwinął się sexting, co w tym przypadku ma niebagatelne znaczenie. Poza tym zmysłowa, eteryczna odmiana neo soulu wykonywanego przez Maxwella zyskała wielką popularność, nawet jeśli jego nazwisko nie jest pierwszym, na jakie powołuje się nowe pokolenie artystów. Zmienne, dość powolne r&b i charakterystyczny falset Maxwella stał się niezwykle ceniony zarówno przez obeznaną z trendami młodą publiczność i blogerów, jak i gwiazdy popu - przypomnijcie sobie wysokobudżetowe solowe popisy Zayna Malika po odejściu z One Direction, pozostające pod wpływem Sade i r&b z lat 90. Niczego nie poszukuje się obecnie tak bardzo, jak brzmienia w stylu Maxwella.

Reklama

Na szczęście on ma to dokładnie przerobione: jego brzmienie pozostało ponadczasowe - i wciąż wyprzedzające swoją epokę - dokładnie tak, jak było 20 lat temu, gdy ukazał się jego debiutancki album, "Urban Hang Suite". Miał całkowite prawo, by spocząć na laurach, tymczasem daje młodym wilkom nowy powód do zazdrości. Właśnie powrócił z nowym utworem zatytułowanym "Lake by the Ocean", nowym albumem, który ukaże się 1 lipca i planami letniej trasy koncertowej, której szczegóły poznamy w przyszłym tygodniu. Album nosi tytuł "blackSUMMERS’night" i stanowi drugą część planowanej trylogii. Nie mam pojęcia, co się stanie, gdy w kategorii zmysłowości przyjdzie nam dotrzeć do części "NIGHT", ale część "summer" brzmi kusząco.

"Wszystko zapowiada się świetnie", powiedział mi Maxwell. "Są elementy elektroniczne i jest tam sporo muzyki tanecznej, której byś się nie spodziewał. Trochę w stylu Urban Hang Suite, plus "Dancewitme", "Sumthin" i "Ascension". Podkręciliśmy tempo. Zobaczysz, nie spodziewaj się wolnych kawałków". Chyba można mu wierzyć na słowo, sugerując się singlem "Lake by the Ocean" który poznaliśmy przed weekendem. Jest osobisty i pełen napięcia, wciąga w wirujący rytm, wprawiając w stan upojenia. Czuła wizja "just me / and you" sprawia, że od razu pojawia się nam przed oczami romantyczny zachód słońca nad jeziorem. Wydaje się, że mamy do czynienia z gotowym klasykiem, który przypomina o tym, do czego próbuje dążyć współczesna muzyka. Maxwell pozwala swej muzyce mówić samej za siebie, choć wcale nie dlatego, że brakuje mu języka w gębie, czego dowiódł swym ostatnim występem. Zadzwoniłem do niego, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej o powstającym projekcie tudzież jego planach upamiętniających 20-letnią rocznicę wydania "Urban Hang Suite". Jak zwykle olśnił mnie swym miodowym tembrem głosu, który działa na mnie niczym kubek gorącej herbaty ziołowej.

Reklama

Noisey: Minęło siedem lat. Zakładam, że kwestia przyrostu naturalnego nie była jedynym powodem twojego milczenia. Co w tym okresie robiłeś i dlaczego przygotowanie nowego albumu zajęło ci tyle czasu?
Maxwell: Inaczej odpowiedziałbym ci na to pytanie jakiś czas temu, inaczej teraz. Upływa życie, starzeję się, straciłem członków rodziny i starałem sobie z tym poradzić.

Opowiedz o tym. Umarła twoja babcia? I twój kuzyn?
Tak. W przypadku mojej babci to było naturalne, miała swoje lata. Była dla mnie wyjątkową osobą. Śmierć mojego kuzyna była zaskoczeniem. Nie spodziewaliśmy tego - miał 33 lata. To był dla mnie wielki wstrząs, który różnorako wpłynął na moją świadomość: dotarło do mnie, jak bardzo to wszystko jest cenne i wyjątkowe. I zmieniło sposób aranżacji wielu utworów.

Poza tym, zawsze staram się udoskonalić płytę, bo nie wydaję ich tylko dlatego, że mam taką możliwość. Nie interesuje mnie sława. Moim motorem nie jest to, żeby znajdować się w centrum zainteresowania i zostać zapamiętanym. Nie chcę, by o mnie zapomniano! Ale nie interesuje mnie zalewanie was moimi niezliczonymi produkcjami do momentu, aż powiecie: "Dość, znamy już to". A coś takiego się dzieje, gdy jest tego za dużo. Poza tym pracują ze mną ci sami ludzie, co nad pierwszym albumem, nie mam modnego, nowego producenta, który właśnie puszcza w radiu 300 hitów. To są ci sami ludzie, których poznałem, gdy miałem 17 lat i którzy uwierzyli, że nawet jeśli jestem pomocnikiem kelnera, to pewnego dnia przestanę nim być. Udoskonalanie swojej muzyki to coś, co zabiera naprawdę sporo czasu.

Reklama

No i, szczerze mówiąc, muszę od czasu do czasu odpocząć od tego wszystkiego. Mam nadzieję, że to nikogo nie wkurzy. To wszystko jest bardzo narcystyczne, mówisz o sobie, twoje zdjęcia pojawiają się w wiadomościach i czasem masz dość. Kocham tworzyć muzykę, lubię pisać teksty i być producentem, lecz frontmanem jestem trochę z konieczności. Nie znalazłem nikogo, kto wykonywałby te utwory tak, jakbym tego chciał, więc muszę robić to sam (śmiech).

Od czasu pojawienia się twojego pierwszego albumu muzyka, jaką wykonujesz, stała się bardzo modna. Zayn Malik z One Direction czy Nick Jonas zaczęli nagrywać płyty r&b. Zauważasz różnicę, w jaki sposób ten rodzaj muzyki jest odbierany?
Ha! Myślę, że to kwestia cykliczności, tak jakby teraz nastał czas, żeby powróciły lata 90.. Słuchałem niesamowitego albumu Kendricka Lamara i odnalazłem tam wpływy Dre i jego czasów. Wszystko powraca, wiesz? Tak samo było ze mną, gdy nagrywaliśmy ballady w stylu Marvina Gaye’a czy Roya Ayersa. Jak miałem 19 lat, miałem bzika na punkcie P-funku. Dlatego dla mnie jest to kwestia cykliczności.

Znam Nicka, lubię go, puścił mi "Push", gdy miał wydać swój najnowszy album. Znam ich wszystkich. Nie znam Zayna, ale podoba mi się jego utwór. Mam 42 lata, nie będę się wdawał w kłótnie (śmiech). Wiesz, o czym mówię? Jak mógłbym się wykłócać z kimś, kto jest o połowę młodszy niż ja i kto prawdopodobnie słuchał moich nagrań tak, jak ja Harry’ego Belafonte, którego miałem przyjemność odwiedzić w domu i porozmawiać o jednym z projektów, nad którymi pracuje. To swego rodzaju świętowanie dziedzictwa muzycznego i to wspaniałe, że ci ludzie to robią i zapoznają z tym publiczność, która ich słucha. Koniec końców, jest to też z korzyścią dla mnie, bo wiem, że inspirują ich ci sami artyści, co mnie, i to prawdopodobnie przyniesie dobre rezultaty.

Reklama

Porozmawiajmy o twoim nowym utworze "Lake by the Ocean". Jest bardzo czuły i uroczy. Co to właściwie znaczy "lake by the ocean" [jezioro przy oceanie]? Skąd to się wzięło? Wiąże się z tym jakaś historia?
Zabawne, bo nigdy nie musiałem się nad tym zastanawiać - tak po prostu - i ostatnio byłem zmuszony pomyśleć: "Dobra, co to właściwie, do diabła, znaczy?". I chyba mogę powiedzieć, że jedyne, co się liczy, to my. Nawet jeśli przy tym malutkim jeziorku jest wielki ocean, to ono nam wystarczy. Bo jesteśmy ze sobą.

Przypomnij sobie początek, pierwszą zwrotkę: ten człowiek dużo przeżył i wreszcie znalazł coś, co może zmienić wszystko, co było w przeszłości, więc już tego tak bardzo nie potrzebuje. Dopóki jest z tą cudowną dziewczyną, wystarczy im to jezioro, im i słuchaczom, którzy wiedzą, o co chodzi. Poza tym fascynuje mnie woda, nie wspominając o tym, że zaangażowałem się w charytatywną działalność mającą na celu dostarczanie czystej wody tam, gdzie jej nie ma. Nie zastanawiałem się nad tym po napisaniu tego utworu, który powstał już jakieś pięć lat temu.

Pełny tekst napisałem może osiem miesięcy temu, ale tytuł istnieje od pięciu lat. Znajomi mówili: "yo, musisz to wydać". Zawsze puszczam ludziom utwory z płyty, bo mam wiele takich, które są nieukończone albo są zaledwie szkicem, a oni mówią mi, co jest dobre i z tym właśnie tak było. Nagraliśmy go dla wytwórni i oni powiedzieli: "To jest to!". Poszliśmy z nim do iHeartRadio i wszystkich innych stacji, wszyscy to potwierdzili. Teraz kręcę do tego klip na Karaibach, co jest dość szalone, bo na początku to była taka wolna improwizacja, a oto co wyszło z tego po siedmiu latach.

Reklama

Kryje się za tym jakiś katalizator czy konkretna historia?
Może to, że po rozczarowaniach różnymi życiowymi sytuacjami, wyborami, jakie się dokonuje, tym, że ludzie odchodzą, zaczyna się odnajdywać radość w zwykłych rzeczach - to jest coś, co mnie napędza. Ostatnimi czasy to stało się bardzo rzeczywiste i pozwala mi tworzyć.

Mam te utwory, ale zawsze szukam iskierki jakiegoś doświadczenia, które tchnęłoby w nie życie, gdy będę je wykonywał na koncertach. To, że są utwory, nie znaczy, że mam realną, z życia wziętą motywację, która miałaby wpływ na ich wykonanie. Czasem nie chcę ich wykonywać, bo czuję, że jeszcze nie jestem gotów. Nie jestem wystarczająco dojrzały. Mógłbyś powiedzieć, że gadam bzdury. A nie chcę tego, bo przecież mógłbym śpiewać cudze kawałki zamiast pisać własne, gdym tak do tego podchodził. Niemniej muszę przyznać, że czasem zbyt komplikuję sytuację.

Nie, to jest bardzo prawdziwe i wspaniałe! Mam nadzieję, że to jest taki skarbiec pełen utworów i kiedy będziesz miał 70 lat, powiesz: "O, w końcu ten ma teraz jakiś sens!".
(Śmiech) Niemniej jednak, jest to zabawne. Bo tak to właśnie wygląda! Tak to działa. "Pretty Wings" było zaledwie szkicem, potem poznałem dziewczynę, utraciłem ją, po czym nagrałem ten utwór, tak zupełnie naturalnie. Słowa przyszły do mnie same.

Są też inne dwa utwory w tym albumie, które powstały we współpracy ze Stuartem Matthewmanem, byłym członkiem Sweetbacka i Twin Danger, który skomponował dużo utworów Sade i należy do jej czteroosobowego zespołu. Nie miałem do nich gotowych tekstów, nawet nie wiedziałem, co to ma być. Napisałem je ad hoc. Nie wprowadzałem żadnych zmian, wszystko się rymowało. To było dla mnie nieziemskie doświadczenie. Patrzyliśmy na siebie ze zdziwieniem, że to wyszło. To dziwne, bo z Hodem (Davidem, stałym współpracownikiem) nie wiadomo dlaczego wszystko zawsze ciągnęło się w nieskończoność, tymczasem ze Stuartem tak właśnie wyszło. Chodzi o utwór "All the Ways That Love Can Feel", to było tak, jakbym się wysrał (śmiech). Nienawidzę tego porównania, bo nie wcale jest fajne, ale to właśnie było tak naturalne.

To zabawne, w jaki sposób ludzie postrzegają emocje. Widziałem taki mem na Twitterze, gdzie napisano: "to jest tekst "Pretty Wings", nie puszczajcie tego na swoim weselu!”.
Zabawne! To jest mem? Serio? Widziałem mem z głową faceta i drażami czekoladowymi, był tam napis: "warto poczekać". Ludzie przysyłają mi teraz dużo takich rzeczy z okazji 20. rocznicy. Mam do siebie dystans, co chyba zauważyłeś, jeśli byłeś na koncercie w Barclay’s. Po prostu nieźle się bawię. Nie podchodzę do tego zbyt serio. Ale to bardzo dziwne uczucie, gdy ogląda się klipy z ludźmi wykonującymi twoje utwory, jak ten dzieciak z Melbourne, który ma chyba 16 lat i śpiewa "Ascension", a przecież nie było go na świecie, kiedy to powstało. Nigdy w życiu bym nie pomyślał, że to będzie miało tak długi żywot. Że będą to znały dzieciaki, które się jeszcze wtedy nie urodziły. Kurde!

To obłęd, niesamowita jazda i nie uważam, żeby to było moją zasługą, myślę, że to dzięki wam. Właśnie dlatego nagrywanie tych płyt zajmuje tyle czasu, bo muszę dokonywać wyborów, które poruszają pokolenia ludzi świadomych tego, co tworzę. I jestem ich małą tajemnicą, bo nie jestem kimś w stylu Justina Biebera. To dziwne. Wiem, że ci ludzie, których mijam na ulicy, znają moje utwory. To fajne. Lubię to. Niektórzy uważają, że powinienem to wykorzystać, robić wokół siebie więcej szumu, ale mi jest z tym dobrze. To jest fajne. Mogę sobie chodzić po Nowym Jorku, a potem, ni stąd ni zowąd, dać cztery koncerty w Madison Square Garden, po czym znów być tym samym facetem, co wcześniej, bo rozpoznaje mnie niewiele osób.

Kyle Kramer jest redaktorem Noisey, który właśnie staje się zmysłowy. Obserwujcie go na Twitterze.

Tłumaczenie: Ewa Szymczyk