FYI.

This story is over 5 years old.

Byliśmy tam

Naphta w Azji - odc. 2

Zarówno Korea Południowa, jak i Japonia mają niemal magnetyczną moc - zamplifikowaną przez inność i niejaką egzotykę doświadczeń, czyli złudy właściwe każdej dalekiej podróży.

#akihabara #starwars #nerdlife

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Naphta (@sailornaphta) 13 Kwi, 2016 o 9:43 PDT

Po niesamowitym tygodniu w Seulu, ruszyłem z zatłoczonego (i przytłaczającego) lotniska Incheon do Osaki, by zacząć dziesięciodniową trasę po Japonii. Po wylądowaniu spotkałem się z moim gospodarzem - Daichim, AKA DJ Groundem. Kontakt nawiązaliśmy jakiś czas temu, kiedy pracowałem nad artykułem o diggerskiej scenie Osaki. Ground jest niesamowitym producentem, o mistycznym, bardzo plemiennym stylu. Właśnie wydał utwór w Multi Culti, niedługo nakładem londyńskiego SVS Records wyląduje jego winylowa epka (którą będzie promował w Europie - nie omieszkałem go przy tej okazji zaprosić do Wrocławia, gdzie zagra 22 lipca na Barbarce). To ciężko pracujący producent, który cały czas robi nowe kawałki, nagrywa znakomite miksy i wytrwale organizuje bardzo interesujące imprezy.

Reklama

Oczywiście pierwsze, co zasugerował, to record store - propozycja, którą w Japonii będę słyszał bardzo, bardzo często. Odwiedziliśmy sklep King Kong - bardzo ciekawe miejsce z różnorodną i dość dużą selekcją (szczególnie jeśli chodzi o używane płyty), po którym ruszyliśmy do New Tone. Prowadzony przez DJ Yamę (o której później) i jej męża sklep oferuje duży wybór nowych płyt z mniej oczywistą muzyką klubową, oprócz tego trochę rare grooves i rzeczy w rodzaju wypasionego boksu z filmem "Space Is the Place" (jako wielki fan Sun Ra do dzisiaj pluję sobie w brodę, że odpuściłem ten zakup, ale pomyślałem - poniekąd słusznie - że powinienem celować w rzeczy niedostępne w żaden sposób w Europie). New Tone mieści się w jednym budynku z Afro Juice i Root Down Records - niestety z racji relatywnie wczesnej pory te sklepy były zamknięte.

Po odpoczynku w hotelowym pokoju w stylu japońskim - czyli małym pomieszczeniu, w którym rozkłada się matę i materac - razem z Daichim ruszyłem do centrum Osaki. Przechodziliśmy przez coś w rodzaju lokalnego Times Square, gdzie niezliczone zastępy turystów fotografowały się na tle kolorowych telebimów, by dotrzeć do lokalnego baru z tradycyjnym jedzeniem z Osaki (ośmiornice FTW). Jeśli kiedykolwiek będziecie wybierać się do Japonii, zadbajcie o jakiegoś zaprzyjaźnionego lokalsa, który pokaże wam miejsca, do których nie trafiają turyści - wrażenia (szczególnie kulinarne) będą niezapomniane. Po lokalnych przysmakach i pierwszych japońskich toastach ("kanpai!" będę słyszał jeszcze wiele razy w trakcie mojej podróży) ruszyliśmy w okolice Amerikamury, imprezowo-popkulturowej dzielnicy, gdzie odbywała się moja impreza.

Reklama

Osaka by night #cityscape #osaka #japan

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Naphta (@sailornaphta) 8 Kwi, 2016 o 6:14 PDT

Niesamowity plakat zapowiadał bibę w trzech miejscach - oczywiście Daichi pokazał mi całe przedsięwzięcie: od miejscówki z dubem, poprzez niewielki klubik wypełniony książkami, aż po nasz klub, rozmiarem trochę większy od starego Das Lokalu. Wszystkie lokalizacje były bardzo ciekawe, we wszystkich didżeje grali interesująco, wszystkie były przystrojone w sztuczną roślinność i tripujące światełka. Miałem okazję poznać herosa japońskiego dubu - Sak-Dub-I, który w bardzo sympatyczny sposób przybliżył mi specyfikę muzyki z Osaki. Wreszcie osobiście spotkałem Altz Musicę - weterana eksperymentalnych, psychodelicznych groovów, z którym wcześniej utrzymywałem internetowy kontakt. Altz to prawdziwa legenda, kontynuujący radykalne podejście innych bohaterów z Osaki - Boredoms - w bardziej szamański sposób. Nieszczęśliwie czasy setów Sak-Dub-I i Altza pokrywały się z moim, więc nie mogłem usłyszeć ich na żywo. Niemniej - polecam sprawdzić, co wyczyniają, bo ich muzyka dobrze oddaje unikalną atmosferę Osaki, o której bardzo często mówi się, że psychodeliczna. Undergroundowy puls przebiegający przez miasto objawia się w muzyce, w wystroju i oświetleniu imprez, wreszcie w dość rebelianckim i outsiderskim charakterze poznanych przeze mnie artystów.

Od razu po imprezie Daichi zaproponował mi wizytę w łaźni miejskiej i okazało się, że sauna po całej nocy w labiryncie muzyki i mistycznych przeżyć prowokowanych ciastkami z "wkładką" to perfekcyjny pomysł - o ile nie boicie się japońskich dongów, bo nagość w takich miejscach to obowiązek. Od razu ruszyliśmy w kolejne miejsce - sen okazała się średnio potrzebny, więc po 3 godzinach w autobusie dotarliśmy do Okayamy.

Reklama

Malowniczo położone miasto na południu wyspy Honshu przywitało nas fenomenalnymi widokami. Miałem wyjątkowe szczęście odwiedzać Japonię w czasie sakury - kwitnienia wiśni, a okolice Okayamy były szczególnie obfite w śliczne drzewa i stare świątynie.

#mystic #japan

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Naphta (@sailornaphta) 11 Kwi, 2016 o 7:29 PDT

Ze stacji odebrał nas Burai, wyśmienity DJ i niestrudzony kolekcjoner płyt, który razem z żoną prowadzi alt wax&gram - miejsce, które za dnia jest sklepem z niesamowitymi, ręcznie wykonywanymi akcesoriami, a w nocy zmienia się w intymny lokal do tańca. Nigdzie nie słyszałem tak fenomenalnego nagłośnienia - można było stać na środku parkietu i swobodnie rozmawiać przy głośnej muzyce. To w ogóle reguła w Japonii - sound systemy nawet na najbardziej intymnych bibach zawstydziłyby niejeden europejski klub o wielkiej renomie. Razem z nami grała tam DJ Yama - razem z Groundem i Burai reprezentantka ekipy Chill Mountain i właścicielka sklepu New Tone w Osace. Yama-san przyjechała na bibę z synem, który spał spokojnie piętro wyżej, kiedy jego mama kręciła płytami. Pod koniec seta zagrała również mój kawałek z epki wydanej w Transatlantyku - co było wyrazem szacunku. Na Zachodzie granie numerów headlinerów jest trochę śliskim tematem, w Japonii wpisuje się w charakter mieszkańców kraju - zależy im na tym, żeby gość czuł się doceniony i uszanowany.

Reklama

Japończycy w otwarty sposób wyrażają sympatię i szacunek - na każdym przystanku trasy słyszałem wiele komplementów na temat mojej muzyki, a osoby zajmujące się przygotowywaniem oświetlenia i jedzenia na imprezę (przeczytaliście dobrze - niemal na każdej bibie można było coś przekąsić) podchodziły i mówiły, że słuchały mojego seta w trakcie tych przygotowań. Być może była to wyłącznie uprzejmość, ale z pewnością niwelowała poczucie alienacji wywołane barierą językową - angielski nie jest najmocniejszą stroną mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni. Po entuzjastycznie przyjętym secie (okrzyki "arigato!" były bardzo sympatycznym akcentem) i dawce "magic water" wreszcie mogłem pójść spać - licznik bezsenności dawno przekroczył 24 godziny. Impreza trwała w najlepsze - do 9 rano. W niedzielę odwiedziliśmy kapitalny sklep z płytami - Green House Records i records cementary, czyli miejsce, w którym pomiędzy zwałami starych książek i mang leżały płyty, w najróżniejszych stanach, ale w bardzo niskich cenach. Wyszedłem uzbrojony w stos 7” z tradycyjną muzyką z Osaki i Okayamy i kompilację z tematami ze starych anime.

#records #digging #deep

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Naphta (@sailornaphta) 10 Kwi, 2016 o 6:19 PDT

Digging with @mtchill_ground in Okayama's great Green House! #records #digging #japan #vinyl

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Naphta (@sailornaphta) 10 Kwi, 2016 o 7:22 PDT

Reklama

Po naturalnych widokach Okayamy i kolejnym dniu w Osace ruszyłem do Tokio. Kontrast pomiędzy spokojem japońskiej prowincji, a szaleństwem stolicy zjadł odrobinę mojej poczytalności, ale - zgodnie z zaleceniami Rhylona - przyjąłem ten obłęd z otwartymi ramionami. W moim Airbnb zamiast sympatycznego młodzieńca ze zdjęcia powitała mnie para w podeszłym wieku - o dziwo byli jednymi z najlepiej mówiących Japończyków, jakich spotkałem.

5 dni w Tokio upłynęło mi na spacerach - miałem 10 kilometrów do Shibuyi, codziennie wybierałem spacer ponad skomplikowany system tokijskiego transportu publicznego. Jedna z rzeczy, które mnie najbardziej uderzyły w Japonii, to kompletna prywatyzacja sfery publicznej - brak ławek i koszy na śmieci na ulicach (mimo tego było bardzo czysto), dworce, które w istocie były labiryntem centrów handlowych (Polska chyba ma ambicję im dorównać), czy linie metra, z których każda była obsługiwana przez inną firmę. Pewnego wieczoru spotkałem się z Daną i Mateuszem, którzy kiedyś prowadzili pionierski pod wieloma względami label Concrete Cut - Mateusz dzisiaj jest szanowanym masteringowcem, spod jego rąk wyszła np. płyta Dawida Podsiadło, czy album Catz’n’Dogz. Od jakiegoś czasu mieszkają w Londynie, a los sprawił, że nasze ścieżki przecięły się właśnie w Tokio. Wspólne wyjście do Shibuyi, na które składało się shabu shabu i wizyta w barze z najbardziej entuzjastyczną obsługą na świecie, będę wspominał bardzo miło.

Reklama

Jesteśmy wszędzie tam, gdzie muzyka to pasja. Polub fanpage Noisey Polska, żeby być z nami na bieżąco


Następnego dnia odwiedziliśmy Akihabarę - dzielnicę dla geeków - i po pocałowaniu klamki w klubie z muzyką z anime powłóczyliśmy się po salonach gier. Nawet jeśli uważacie się za dobrych graczy, japońskie gry rytmiczne zweryfikują wasze umiejętności w brutalny sposób. Po srogiej porażce w Pokkena (połączenie Pokemona z Tekkenem) i zawstydzająco kiepskiej rundce w bębniarską grę rytmiczną, ograniczyłem się do bycia widzem. A było co oglądać - salony gier to rozrywka egalitarna, gdzie obok biznesmena w garniturze w tę samą opętańczo szybką grę rytmiczną pocina mała dziewczynka. Tempo tych gier jest mordercze i wymaga niesamowitych skilli - chyba czuję się dobrze, ograniczając mój gaming do Dark Souls (swoją drogą bezskutecznie próbowałem kupić japońską wersję pierwszej części, ale obfita obecność części trzeciej w przestrzeni publicznej trochę osłodziła mój zawód; Japończycy są dumni z dzieł From Software, jak najbardziej słusznie).

Któregoś dnia ruszyłem na płyty i po wizycie w Disk Union poczułem się spełniony. Sklep, wypełniony po brzegi rzadkimi (i odpowiednio drogimi) płytami był jak spełnienie marzeń. Z ciężkim sercem musiałem rezygnować z afrykańskich i jazzowych krążków, mając w głowie mantrę o kupowaniu wyłącznie japońskich płyt. Polowanie było bardzo udane, chociaż z zazdrością patrzyłem na elegancko ubranych panów w podeszłym wieku, którzy zupełnie casualowo wydawali kilkadziesiąt tysięcy jenów na rzadkie 7” Milesa Davisa. Jeśli macie dużo pieniędzy i chrapkę na płytowe rarytasy - Japonia, a szczególnie Tokio, to raj na ziemi. Tym bardziej, że wiele zachodnich płyt ma swoje unikalne wydania w Kraju Kwitnącej Wiśni, oczywiście z innym, zazwyczaj rozwalającym głowę artworkiem.

Reklama

#tokyo #akihabara #cityscape #streets

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Naphta (@sailornaphta) 13 Kwi, 2016 o 8:13 PDT

Dzień przed imprezą spotkałem się z moimi gospodarzami - Mamazu i jego ekipa zabrali mnie do miejsca dla lokalsów, gdzie serwowano niesamowite, małe potrawy (od sushi po ptasie kości w panierce), przepijane sake. Potem odwiedziliśmy dość ciekawy budynek, gdzie w jednym miejscu były trzy DJ bary - w jednym grał DJ deep housowy, w innym leciał tech house, a na samej górze bardzo sympatyczny młodzieniec puszczał świetne disco. DJ bar to ciekawa instytucja - niektóre z nich niewiele różnią się od naszych klubów, inne to bardzo kameralne przestrzenie, gdzie didżeje - zajawkowicze dzielą się swoją wysmakowaną selekcją na kilku metrach kwadratowych powierzchni.

Nadszedł piątek, dzień mojej tokijskiej imprezy w Forest Limit. Miejsce okazało się bardzo klimatyczną przestrzenią, z toną sprzętu i płyt na półkach, oczywiście z kapitalnym nagłośnieniem, które regulowano przez kilka godzin przed imprezą. Jeden z ziomeczków przygotował niesamowite, dostosowane do muzyki oświetlenie, nad którym czuwał przez całą noc. Tokijska publiczność była dużo bardziej zróżnicowana - to miasto przyciąga zagubionych gaijinów z całego świata, którzy szukają szczęścia w milionowym tłumie i oślepiających kolorach ulic. Sama biba była bardzo udana - oczywiście pozostali grający byli kapitalni - np. Hyu Hyu Boy na początku imprezy grał "Miami" Tough Alliance, czym roztopił moje serduszko. Publiczność była odrobinę mniej tańcząca niż w pozostałych miastach - nawet w Japonii wielkomiejscy wojownicy imprez trzymają dystans.

Reklama

Forest Limit in #tokyo was great! #records #club

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Naphta (@sailornaphta) 16 Kwi, 2016 o 7:14 PDT

Prosto z imprezy wsiadłem w shinkansen (superszybki pociąg), który zabrał mnie do ostatniego przystanku na trasie - Sendai. Krótka podróż uświadomiła mi gigantyczny rozmiar Tokio - mimo prędkości kilkuset kilometrów na godzinę, za oknami było widać tylko miasto. Tytaniczna, rozciągająca się po horyzont metropolia robi wrażenie, ale i pokazuje potencjalną przyszłość wielu dużych miast. Do dzisiaj nie wiem, czy jestem bardziej zachwycony, czy bardziej przerażony tą wizją. Całe szczęście położone na granicy gór Sendai dało odetchnąć od tokijskiej konfuzji - mimo ponad miliona mieszkańców miasto miało bardziej przyjazny, niemal swojski vibe. Ludzie z północy wyspy Honshu wyglądają trochę inaczej, inaczej się zachowują - są głośniejsi i bardziej naturalni.

#mystic #japan #spring

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Naphta (@sailornaphta) 17 Kwi, 2016 o 7:04 PDT

W Sendai gościł mnie Kazushi - jego imponująca kolekcja płyt wciągnęła mnie na dobrych kilka godzin. Po obowiązkowej wizycie w sklepie z płytami i restauracji, pojechaliśmy na imprezę. Do klubu z impetem pioruna wleciała postać osnuta w karmazynowy płaszcz, kapelusz z szerokim rondem i kosmiczne okulary przeciwsłoneczne - Dancer Shisaan, legenda undergroundu Sendai. Shisaan po chwili zdjął ubranie i do końca imprezy wił się szamańsko w samych spodenkach bokserskich, przywodzących na myśl spodenki Apollo Creeda. Nagłośnienie było kapitalne - inżynier dźwięku ustawiał je przez pierwsze trzy godziny imprezy, a przyjęcie mojego seta bardzo sympatyczne.

NAPHTA JAPAN TOUR FINISH!!!! お会いしたみなさんありがとうございました!!!

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika @kazushimm 16 Kwi, 2016 o 4:00 PDT

Po imprezie do swojego domu położonego w górach daleko od miasta zabrał mnie Hussy - właściciel klubu i po kilku godzinach snu wróciliśmy do miasta, tym razem w celu odwiedzenia sklepu z płytami (oczywiście) i onsen. Onsen to gorące źródła na wolnym powietrzu, zamienione w publiczne łaźnie. Po odświeżającej i relaksującej kąpieli odwiedziliśmy kolejny DJ bar, gdzie ciekawy koleżka grał niesamowite płyty - od Sun Ra po rzadkie nagrania MF DOOMa z lat dziewięćdziesiątych. DJ bar był zlokalizowany na terenie pawilonów, które przez długie, przedwojenne lata służyły za czarny rynek - scenografia godna najlepszych filmów akcji. Klimatyczna wizyta wieńczyła mój pobyt w Sendai - nadszedł czas, by wziąć torbę z płytami i plecak i ruszyć na lotnisko Narita w Tokio. Oczywiście dałem się ponieść płytowym zakupom i zapłaciłem za nadbagaż - było warto! Wróciłem do Seulu na ostatni wieczór z Rhylonem, koreańskim BBQ i soju. Dzień później po przebiciu się przez kilka stref czasowych wylądowałem we Wrocławiu, z torbą pełną japońskich płyt, a duchem ciężkim od inspiracji i tęsknoty za Azją.

Hunting for vinyls in Japan was great! #records #digging #cheap

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Naphta (@sailornaphta) 25 Kwi, 2016 o 2:32 PDT

Oddać japońskie doświadczenie słowami jest niemożliwe - to truizm, ale wielu niuansów Kraju Kwitnącej Wiśni nie da się po prostu opisać. Miałem okazję skonfrontować wiele stereotypów z rzeczywistością, ale przede wszystkim - zainspirować się niesamowitą energią lokalnych zajawkowiczów, przepiękną naturą i specyficznym charakterem imprez. Zarówno Korea Południowa, jak i Japonia mają niemal magnetyczną moc - zamplifikowaną przez inność i niejaką egzotykę doświadczeń, czyli złudy właściwe każdej dalekiej podróży. Mimo wszystko chciałbym te złudy powtórzyć, możliwie jak najszybciej!