FYI.

This story is over 5 years old.

Recenzje

DāM-FunK - Invite the Light

Ksywka nie kłamie. Dał funk!

Wiele osób pracowało na to, że na hasło "kalifornijski producent" reagujemy obecnie tak dobrze, jak na "skandynawski autor kryminałów" czy "belgijski piwowar". DāM-FunK był jedną z nich. Szybko zagrzał sobie miejsce w szanowanym labelu Stones Throw (patrz Peanut Butterwolf, Madlib, J Dilla). Nie idąc za koniunkturą i nie dziwaczejąc jak to się jego kolegom po fachu z Brainfeedera zdarzało, był sobą i dbał o to, żeby pojęcie "funk" nie brzmiało w XXI wieku archaicznie.
I nie brzmi. Z bounce'ującymi synthami, dublowanymi ścieżkami rytmicznymi, wokalami często modulowanymi, ale utrzymanymi w duchu najlepszych czasów rhythm and bluesa, gitarami i starymi bitmaszynami nowy krążek sytuuje się poza czasem. I poza prostą generalizacją. Niepojmowalna umysłem, multielementowa funkowa odyseja trwa. Senne przestrzenie napotykają perkusyjny konkret, po rozpędzeniu surowych, twardych bębnów do zadyszki przychodzi czas na głęboki oddech. Kiedy zaczyna się robić tak rozlaźle, że wręcz kodeinowo, słuchacz potrafi dostać w ucho tak drapieżną i chwytliwą partią klawiszową, że aż papa Clinton przed oczami staje. Posłuchajcie tylko "HowUGon'Fu*kAroundAndChooseABusta?".

Reklama

Tak jak nie jestem fanem oceniania gospodarza poprzez gości, tak personel "Invite The Light" jest wymowny. Tu na basie gra Flea z Red Hotów, na syntezatorze Ariel Pink - niezrównany w przetwarzaniu kiczu w psychodelię Zappa naszych czasów - a dośpiewuje Joi Gilliam, pamiętana z Outkastowego "Aquemini" czy Kritowej "Cadillactici". Jeżeli rap, to od Q-Tipa albo Snoop Dogga, dwóch kolesi rozumiejących funk i definiujących – każdy na swój sposób – pojęcie rapowego flow. Na liście zaproszonych jest również Junie Morrison, członek Ohio Players, a przede wszystkim współautor ikonicznego "One Nation Under the Groove". Nikt z nich nie rozsadza płyty, nie szkodzi jej absolutnej spójności. Ot, przybysze z różnych epok i gatunków bujający się na pokładzie jednego kosmicznego statku.

Jeżeli miałbym doszukiwać się wad, to "Invite the Light" wydaje się aż nazbyt zwarte. Utwory - trochę jakby szkice, trochę jamy, realizowane tak, żeby było analogowo i lo-fi – są urozmaicone, niemniej potrafią zlewać się ze sobą. Kompozycje, porozciągane nieraz do siedmiu, ośmiu minut wprowadzają w trans na tyle skutecznie, że traci się świadomość na spore ich fragmenty i pozostaje zapytać siebie "no ale czego ja właściwie słuchałem?". Z drugiej strony zaspokojona zostaje tęsknota za albumem-towarzyszem, możliwym do zostawienia na pętli, niezdatnym do słuchania fragmentami. No i jest w tym seks, jest w tym haj, jest podróż gdzieś daleko. Tak właśnie powinna brzmieć nowa płyta Prince'a.